piątek, 22 kwietnia 2011

Syndrom skończonej zabawy


Nie ma się co łudzić. Pięć lat studiów na polskiej uczelni nie stanowi żadnej gwarancji, że odniosę sukces w dziedzinie, którą się zajmuję. Nie zostanę wybitnym psychologiem, moje artykuły nie będą publikowane w prestiżowych czasopismach i nie będzie się o mnie nigdy mówić: oto Darwin psychologii!

Nie myślcie jednak, że fakt ten jest w stanie pozbawić mnie motywacji. Jeśli świat nauki jest przede mną zamknięty, nie zostaje mi nic innego, niż zająć się tak zwaną wiedzą potoczną, która jest starszą i głupszą siostrą wiedzy naukowej (głupszą, ale jednocześnie bogatszą o coś, co zwie się zdrowym chłopskim rozumem). Mam zamiar przedstawić Wam zjawisko, które zaobserwowałem już bardzo dawno i które od tego czasu stanowi ważny obiekt mojej refleksji. Zjawiskiem tym jest syndrom skończonej zabawy.

Odłóżcie jednak na bok pierwsze skojarzenia, jakie przyszły Wam w tym momencie do głowy: prawie na pewno są mylne. Syndrom ten (z ang. Finished Play Syndrome - FPS) nie ma wiele wspólnego z uczuciem, jakie towarzyszy nam, gdy kończymy samotną grę w kręgle. Zjawisko to ma bowiem bardzo silne konotacje społeczne i nie zachodzi w przypadkach, gdy człowiek bawi się coś samotnie.

No dobrze, ale czym zatem jest FPS? Jest to zespół przykrych myśli, jakie towarzyszą człowiekowi bawiącemu się w zabawę wymagającą udziału osób trzecich w momencie, gdy osoby te (wszystkie, lub nawet bardziej - ich część) przestają się skupiać na zabawie i zaczynają zajmować czymś innym.

Tak brzmi definicja, teraz posłużmy się przykładem. Wyobraźcie sobie, że jesteście jeszcze dziećmi. Przyszli do Was starsi kuzyni i zaproponowali grę w Monopoly. Gracie sobie w najlepsze, jest wesoło i tak Wam miło, że ktoś poświęca Wam swój czas i uwagę. Nagle wchodzi kuzynka i pokazuje kuzynom ostatni numer Vogue'a. I tak powoli tracą oni zainteresowanie zabawą, przesuwają pinki już tylko od niechcenia, a w końcu mówią "no, dokończymy kiedy indziej", pozostawiając Was samych z uczuciem Skończonej Zabawy.

Uważny czytelnik zapyta: czemu mowa była akurat o starszych kuzynach? Bo na ogół czujemy się dumni, że ktoś starszy od nas poświęca nam swój czas. Im bardziej prestiżowa jest dla nas osoba, która się nami zajmuje, tym silniejsze są objawy FPS. Myślę, że mogę tu posunąć się do sformułowania Pierwszego Potocznego Prawa Kosteckiego: subiektywnie odczuwany prestiż bawiących się jest funkcją nasilenia się FPS (albo odwrotnie, bo nigdy nie wiem, co jest funkcją czego we wzorach):

f(x) = Px, gdzie:

x - nasilenie FPS
P - subiektywnie odczuwany prestiż bawiących się


Dalsze badania będą miały na celu wykazanie, czy poszczególne prestiże bawiących sumują się.

Pojęcie to sformułowałem w czasach, gdy FPS zdarzał się jeszcze często w moim życiu. Szybko jednak przekonałem się, że uczucie to nie zanikło wraz z wiekiem i pojawia się nadal, tym razem jednak w innych okolicznościach.

FPS obserwuje u siebie np wtedy, gdy wracam ze studiów do swojego rodzinnego miasta. Gdy pobędę tam dzień, dwa wracają wspomnienia z czasów licealnych i wcześniejszych i po jakimś czasie mam wrażenie, że nie skończyłem jeszcze liceum i nagle czuję potrzebę spotkania się ze swoimi starymi znajomymi. Wtedy jednak zdaję sobie sprawę, że wszyscy już dawno rozjechali się po świecie (czyli przestali grać w grę, którą graliśmy razem jeszcze niedawno) i dopada mnie bardzo silna, wyjątkowo smutna forma Syndromu. Można zatem sądzić, że skończona zabawa może przybierać rozmaite formy i - być może - jest w jakiś sposób spokrewniona z odczuwaną przez wielu ludzi (i przez wielu opisywaną) niemożliwością powrotu do przeszłości (np. krainy dzieciństwa), którą określam roboczo jako Syndrom Konwickiego i którą to przypadłość opiszę kiedy indziej.

czwartek, 17 marca 2011

Jestem chory na wszystko

Pączki są smutne. Do tego wniosku doszedłem dziś rano, mijając sklep Bliklego na Nowym Świecie. Przez wypolerowaną szybę patrzyły na mnie rzędy miedzianorudych, posypanych pudrem niczym szczyty himalajów śniegiem, wyjątkowo ponurych pączków. Zaraz, zaraz, co to za głupoty - oburzy się czytelnik i zniesmaczony zakręci opadające loki wskazującym palcem lewej ręki. Ano - odpowiem - życie.

Życie. Kiedy indziej wracałem po zajęciach do domu, zmęczony i wygłodniały, starając się wepchać do przepełnionego autobusu. Jedna z kobiet, która moim kosztem utraciła część zajętej podłogi, rzuciła mi tonem pełnym pretensji: niech się pan nie pcha. NIECH SIĘ PAN NIE PCHA! Przeczytajcie to jeszcze raz uważnie: NIECH SIĘ PAN NIE PCHA! I w różnych kombinacjach: NIECH PAN SIĘ PCHA NIE, NIE PAN SIĘ NIECH PCHA, PCHA PAN NIE NIECH SIĘ! Babo - pomyślałem sobie - stara, głupia, obleśna babo, ohydna, gruba, stara, kłótliwa, obrzydliwa BABO - sama codziennie pchasz swój tłusty zad do autobusu, nie patrząc na innych, a nawet jeśli nie pchasz swojego tłustego zada do autobusu, to obgadujesz sąsiadki, podjadasz mężowi bagietki albo po prostu siedzisz przed telewizorem i oglądasz swoje głupie seriale zamiast ratować świat, świat, który obdziera ze skóry kotki i tłucze wazy z dynastii Ming.

Pączki patrzą smutne zza szyby, mijam je, one mijają mnie, my mijamy się, baba jest naprawdę gruba i naprawdę odpowiedziałbym jej coś bezczelnego, ale jestem dobry i kulturalny; i nie chcę robić większej przykrości pączkom.

Albo: odzywa się do mnie na Fejsie jakieś ledwie znane dziewczę, odzywa się i od razu zaczyna mówić o rzeczach wielkich, o literaturze, o sztuce, o moralności i religii. Doceniam, doceniam ludzi mądrych, lubię sztukę, czytam to i owo, ale czemu, do diabła, piszą do mnie ledwie znane dziewczyny po to tylko, żeby pokazać mi, że odróżniają Moneta od Maneta, że głęboko przeżywają dzieła znanych malarzy i że mają na ten temat poglądy. Ale co mi po ich poglądach, co mi po Kierkegaardzie, Mandelsztamie, Grecie Garbo, gdy ja, JA, MATEUSZ, mam ochotę na BUŁKĘ Z SALAMI! Zwykłym, sztucznym SALAMI Z CARREFOURA! Obejdę się bez świetlistych sonetów, magdalenek z lipą, ale dajcie mi zjeść tę pieprzoną BUŁKĘ!

- Pączki, pączki, do domu!
- Boimy się!
- Czego?
- Wilka złego!
- A gdzie on jest?
- Za górami, za lasami, ostrzy zęby nożycami!

Ale za wcześnie porzuciłem moją babę z autobusu, jeszcze nie powiedziałem wszystkiego: otóż myślę o Tobie, babo, obleśna, gruba babo, z najwyższą pogardą! I gardzę wami wszystkimi, o brudni, śmierdzący, głupi ludzie z tramwajów i autobusów, brzydzę się wami, nie obchodzicie mnie, dlatego wpycham się bezczelnie, żeby zająć sobie siedzenie i patrzeć, jak stoicie, w swoich szaliczkach, płaszczykach i okularach spod sztampy, jak stoicie i jak bolą was wasze ohydne nogi.

Pączek nie może ukryć twarzy w dłoniach.

I mówię: DOSYĆ! DOSYĆ UDAWANIA! Koniec bycia miłym. Będę się wpychał, odpowiadał chamstwem na każde chamstwo, nie będę się krył ze swoim egoizmem, bo jestem egoistą, myślę tylko o sobie i o swoim miejscu w autobusie, będę wsiadał nawet, choćbym miał wypchnąć obleśną babę na deszcz i słotę, koniec! KONIEC! Koniec bycia miłym!

Zjadłem pączka. Już mi lepiej. Już jestem spokojny.

środa, 2 lutego 2011

Dziesięć porad dla piszącego humanisty

1. Słowo takie jak „nietzscheańskie” jest słowem zbyt długim; jest ponadto słowem sztucznym, trudnym i nic nie mówiącym szerokim kręgom naszych czytelników, powinniśmy zatem obejść się bez niego. Na podobną banicję z granic naszych tekstów wskazać musimy także wszystkie wyrazy, których nie zrozumiałoby sześcioletnie dziecko. Będziemy wyrażać się w sposób czytelny i jednoznaczny, tak, jak tego wymaga zwyczajna przyzwoitość.

2. Wierzymy, że czytelnicy potrafią doskonale odnajdywać informacje. Nie będziemy zatem streszczać im swoich lektur, choćby wydawały się nam one godne uwagi. Najprawdopodobniej bowiem jest zupełnie odwrotnie, a jedynym, co pcha nas do wielostronicowych rozważań jest własny snobizm i chęć zaimponowania.

3. Świat w postaci zastanej jest wystarczająco ciekawy. Nie musimy udziwniać go ponad miarę i tworzyć dwudziestostronicowych wywodów o nieodpartej magii krzesła.

4. Jesteśmy zdrowi. Nie mamy porażenia mózgowego, stwardnienia rozsianego ani żadnej innej ciężkiej choroby. Stać nas na studia. Wdzięczność wymagała by, by nie czynić świata gorszego, niż jest w istocie - dlatego też ani słowem nie napomkniemy o ciężarze egzystencji, o którym w istocie mamy pojęcia.

4,5. I na pewno mamy kolegów, więc darujmy sobie nudne wywody o samotności.

5. Z dwóch zdań o tej samej treści zawsze wybierzemy najprostsze.

6. Pisarze, filozofowie i mędrcy są fajni, ale najpewniej od dłuższego czasu nie żyją i myśleć za nas nie będą. Dlatego też oszczędnie posługujemy się cytatami, złotymi myślami i całym tałatajstwem rodem z cudzysłowów i nawiasów.

7. Nie tworzymy jednak własnych systemów filozoficznych; wszystko już dawno zostało wymyślone.

8. Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy.

9. Humor też.

10. Naprawdę warto pomyśleć o przyszłości - http://tinyurl.com/69v5vuo

czwartek, 13 stycznia 2011

Do Pana Premiera Rosji, Władimira Władimirowicza Putina

Warszawa, 13.01.1011

Kochany panie Putin!

Na wstępie muszę zaznaczyć, że ja bardzo Pana lubię. Ja wiem, że dużo złych ludzi pluje na Pana i nazywa mordercą i ogólnie złym człowiekiem, ale Pan ich nie słucha i niech pamięta, że są ludzie, tacy jak ja, którzy wiedzą, że Pan ma dobre serduszko i kocha wszystkie dzieci.

Kiedyś oglądałem taki film w telewizji o Panu i mówił Pan tam, że nie wie, co jest za oknem Pańskiego gabinetu, bo nigdy nie odsłaniał Pan zasłon. I ja myślę, że to bardzo dobrze! Świat jest dziś pełen zła, a na ulicach króluje przemoc i nierząd. I ja myślę, że wrażliwe serduszko Pana Premiera by to źle zniosło, gdyby zobaczyło, jak bardzo jest niedobrze, i musiałby Pan brać tabletki, jak mój dziadzio, a przecież Pan musi być silny i zdrowy, żeby rządzić tak wspaniałym krajem jak Rosja.

Nigdy nie byłem w Rosji, ale dużo czytałem o tym państwie i czasami żałuję, że nie jestem Rosjaninem.

Często o Panu myślę, zwłaszcza, gdy wstaję rano. Nigdy nie chce mi się wstawać i chętnie bym został w łóżku, ale wtedy myślę sobie, że Pan codziennie wstaje bardzo wcześnie, by móc jak najdłużej służyć swojemu krajowi, i wtedy chcę być taki, jak Pan i dzielnie się podnoszę. Mam nadzieję, że jest Pan choć trochę ze mnie dumny. I moja dziewczyna Kasia też sobie tak myśli zawsze i kazała mi to dopisać.

Ale nie tylko rano o Panu myślę, czasami, gdy jest mi bardzo trudno i mam dużo nauki, to chciałbym już zrezygnować i się poddać, ale właśnie wtedy coś mi tak w głowie świta, że Pan by się nie poddał. I że Pan też musiał się pewnie dużo uczyć i dzięki temu tak daleko Pan zaszedł, i to dodaje mi siły i jest mi lepiej. Ostatnio wyciąłem sobie Pana zdjęcie z Gazety Wyborczej, jest małe i niewyraźne, ale ma Pan tam takie mądre i szlachetne spojrzenie, że samo patrzenie mi pomaga.

Pan jest taki dzielny! Czasami widzę w telewizji, jak gasi Pan pożary, chodzi na polowania i pomaga siła własnych rąk swoim obywatelom. To jest takie piękne i mało kto tak teraz robi!

Niech Pan jednak nie czyta polskich gazet! Tam piszą tylko, że Pan nienawidzi nas, Polaków, a ja wiem, że to nieprawda, bo gdyby Pan nas nienawidził, to by nas już dawno nie było, bo Pan jest silny i może z każdym zrobić, co chce! Ja wiem, że Pan nas lubi, i że lubi Pan każde polskie dziecko i każdego polskiego studenta, i mnie i moją dziewczynę Kasię też.

I dlatego też chciałem Pana prosić o to, żeby Pan się nie dał złym ludziom, i walczył z niesprawiedliwością. Ja wierzę, że dzięki Panu niedługo małe Murzynki nie będą miały takich strasznych brzuszków, a ci źli Arabowie przestaną wybuchać. Chciałbym, żeby dzięki Panu nastały lepsze czasy, i żeby moje dzieci dorastały w lepszym świecie niż ja. Życzę Panu wszystkiego dobrego i proszę ode mnie ucałować Pana żonę i dzieci, które na pewno będą kiedyś tak mądre, jak Pan!

Pana wierny miłośnik,
Mateusz

PS: A, mógłby Pan przy okazji zrobić tak, żeby nie było sesji?

wtorek, 28 grudnia 2010

Bolesław Bierut


(Pogrubieniem zaznaczono ingerencje peerelowskiej cenzury)

Bolek Bierut, pierwszy i zarazem ostatni prezydent PRL, w przeciwieństwie do biblijnego Łazarza od dziecka bardzo lubił wstawać wcześnie rano. Gdy nieświadomy swojego losu (w tamtych czasach niedziela wypadała kilka razy w tygodniu, kilka razy w tygodniu zatem trzeba było gotować rosół) kur obwieszczał upadek nocy, Bolek zrywał się z posłania, przeciągał, obdarzał świat promiennym uśmiechem i raźnie ruszał stawić czoło przeciwnościom losu.

Teraz jednak, u progu lat pięćdziesiątych XX wieku, nie był już tym samym chłopkiem – roztropkiem, którego całym światem była przyparafialna szkółka, uśmiechnięci koledzy i pyzate dziewczęta. Teraz oto świat, wraz z całym swym ciężarem, dostojeństwem i zgrozą spoczywał na jego wątłych barkach. Głowa, którą dawniej zaprzątała jedynie nauka łaciny, figle i pierwsze miłostki, dziś pełna była tajnych posiedzeń, wielkich aktów, epokowych wydarzeń; dźwięk szkolnego dzwonka został zagłuszony przez huk wielkiego dzwona dziejów.

Miejsce rezolutnego, skorego do psot młodzieńca zajął poważny, wiecznie zamyślony mężczyzna w sile wieku, którego czoło pokryte zostało bruzdami hardego pomyślunku. Siedzi więc oto przed nami na prostej pryczy, którą kazał wstawić do swego pokoju zamiast luksusowego, posanacyjnego łoża, siedzi i duma nad losem umęczonej Ojczyzny.

Albo i nie duma? Może myśli teraz o czymś zupełnie innym? Gdybyśmy mogli stać się na moment kimś więcej, niż tylko niewidocznym obserwatorem, gdybym przybrał się na moment w szaty narratora, któremu dane jest znać myśli swoich bohaterów, może mógłbym przed czytelnikiem ukazać niezwykłe bogactwo przeżyć wewnętrznych tego ponurego człowieka? Może uda się nam wejść w świat wolny od zapędów naszego wewnętrznego cenzora? Spróbujmy!

Siedzi więc oto przed nami ostatni prezydent PRL, a jego myśl skupiona jest na jednym: na polowaniu. Widzimy, jak oto leśną ścieżka, wytyczoną wśród nieostrych dla nas drzew (może buków?) biegnie chyży jeleń. Ucieka, gonimy go my, błyszczy lufa strzelby, gdy podnosimy ją do oka. Muszka przez moment powtarza naszą gonitwę w innej skali, cel, ognia pal, darz bór!

A zaraz potem: uczta. Jakieś portrety w szarfach, jakieś uśmiechy, pary, szepty, zastawione stoły. Kobieta obok nas, brzydka jak nieszczęście, ale to tylko pozory, pozory. O, to pan minister, a na tego trzeba uważać, teraz jednak się to nie liczy, teraz liczy się tylko ta kiełbasa ze stołu pod ścianą.

I idziemy tak za myślami naszego bohatera przez jego prywatny ogród rozkoszy ziemskich, i jest niby przyjemnie, wesoło, a jednak czujemy jakąś skazę na tym sielskim krajobrazie, jakiś komin wyrasta spomiędzy zielonych pagórków, coś nam przeszkadza w dobrym jedzeniu (chrząstka w kiełbasce? Zaraz podamy nową, nowiusieńką, świeżutką. Ale i w tej coś tkwi). Lecz gdy już wydaje się nam, że wiemy, wiemy, o co chodzi, świat wewnętrzny wyrzuca nas na zewnątrz, i oto znów możemy jedynie patrzeć, obserwować i snuć domysły.

Domysły. Cóż tak gryzie Bolesława? Ach, trudno cieszyć się rzeczami tego świata, gdy ma się przed sobą ledwie kilka lat życia, wyjazd na bardzo przykry zjazd, a potem w śmierć w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, gdy nie wie się nawet, czy jest się sobą, czy swoim sobowtórem. I czy istnieje się naprawdę, czy jest się tylko czyimś chorym wymysłem.

Ach, i jak w takiej sytuacji można ogóle jeść kiełbasę?

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Spawa honoru


Kultura umarła. Nieśmiertelna sztuka okazała się śmiertelna, śmiertelne okazały się także - o zgrozo! - dobre maniery i można być pewnym, że wszystko, co znamy i cenimy niebawem w proch się obróci. Nadszedł kres cywilizacji, płótna Boticellego już wkrótce spłoną na stosach razem z dziełami Heinego (także Jacoba) i sonatami Bacha. Pora umierać - powie zapewne czytelnik, który uważa wyżej wymienione rzeczy za świętość i podwalinę wszystkiego. Pora umierać - powiedzą także ci, którzy prowadzą w radiu audycje o muzyce rockowej i udają wampiry. Widzę was, kochani, gdy wstępujecie na taborety i wiążecie u swych białych, łabędzich szyi pętle powrozów, gdy przykładacie do bladych skroni lufę rewolweru lub gdy Wasze kruche i delikatne ręce sięgają po fiolkę z cykutą…

Nie tak szybko, moi mili!

Rozluźnijcie na moment węzeł, zabezpieczcie broń i odstawcie truciznę po to tylko, aby wysłuchać mnie do końca. Znalazłem bowiem cudowne antidotum na tę dramatyczną sytuację, wydaje mi się, że widzę drogę do zmartwychwstania tego, co kochamy. Być może będzie nam dane żyć dalej, być może nie zaleją nas barbarzyńcy, a Marek Aureliusz spokojnie zgasi lampę i pójdzie spać.

Coś przeoczyliśmy, najmilsi. Jakiś dźwięk grający w duszy został zagłuszony przez operowe śpiewy, jakiś blask przybladł, zasłonięty Narodzinami Wenus; jakaś cudna strofa umknęła naszej uwadze, gdy zachwycaliśmy się - być może nadaremne! - Intermezzem lirycznym. Cóż to być może - pytanie to już zapewne tłucze się w wykształconej głowie czytelnika i niechybnie rozsadzi mu czaszkę, jeśli prędko nie znajdzie odpowiedzi. Ale odpowiedź już jest, czeka sobie cichutko na skraju tego akapiciku, gotowa olśnić swym powabem zmysły drogiego czytelnika. Tak, tak, tym niezauważonym skarbem, remedium na regres człowieczeństwa, lekiem na całe zło jest nic innego jak… SPAWANIE TIG-IEM.

O, tęczowi bogowie! Więc rozbrzmiał ten dźwięk w uszach czytelników, opadła zasłona tajemnicy i o oto poznaliście, jak zostaliście poznani! Czuję drgania Waszego zachwytu, zachwytu nad prostotą i pięknem rozwiązania, tę euforię rozwiązanej zagadki, roztrzaskanego zadania z algorytmów, ten wdzięk, powab i cichy stukot!

Zachwyt powoli zmienia się w lekkie zakłopotanie. Bo jak to: gmach cywilizacji zachwiał się po defenestracji Bacha i Boticellego, a oto nowym jego fundamentem ma się stać coś tak trywialnego z pozoru jak spawanie? Czytelnik jest czytelnikiem wnikliwym i zauważył od razu to magiczne słowo - „pozornie”. Tak, tak jest w istocie, albowiem w spawaniu nie ma ni krzty trywialności, znajdziemy w nim jedynie doniosłość, wzniosłość, patos i paradygmaty, choć tych ostatnich nie jestem pewien.

Świat łuków elektrycznych, karbidu, nitów jest lepszym ze światów. Po zagładzie uniwersum, które znamy, będzie on celem naszego exodusu. Z zakurzonych bibliotek, pustych sal muzealnych i filharmonii udamy się - podobnie jak Żydzi pod wodzą Mojżesza zmierzający do Ziemi Świętej - w nieprzebyte ostępy spawalniczego raju. Będziemy spawać ze sobą pręty stalowe, koleje żelazne, kłęby tytanu i połacie blach. Ta nowa rzeczywistość nigdy już nie ulegnie zachwianiu. Wszak, jak pisał poeta, „spawanie to takie danie, które smakować mi nie przestanie”. To nie poezja! - oburzy się mój łabędzioszyi czytelnik i fuknie, lecz nie będzie miał racji. Wszystko jest poezją.

niedziela, 26 września 2010

Jeden dzień mojego miasta (traktat dygresyjny)


(Oldze, która chyba lubi ten Chełm, choć nie lubi swojego imienia)

Trzeba było je widzieć - te małe i maleńkie miasta mojej ojczyzny. Nauczyły się jednego dnia na pamięć; wykrzykują go bez przerwy w słońce jak wielkie szare papugi” - tak napisałby Rainer Maria Rilke (gdyby kiedykolwiek istniał) we wspaniałym szkicu Intérieurs (gdyby kiedykolwiek go napisał), a ja (ja istnieję na pewno, nie obawiaj się, czytelniku) uznałbym, że słowa niemal idealnie opisują moje miasto.

Zastanawiam się tylko, jak wyglądałby ów uporczywie recytowany dzień w jego wykonaniu. Byłby na pewno długi - moje miasto ma irytującą skłonność do przedłużania wszystkiego. Owo „wszystko” mieści w sobie cały zakres zjawisk: od czasu czekania na autobus, przez niemiłosiernie ciągnące się, leniwe (głupia klisza językowa) popołudnia, skończywszy zaś na dziwnych minutach między zapadnięciem zmroku a zapaleniem latarni, który to okres wydaje się być okiem puszczonym przez miasto gwałcicielom, złodziejom i powracającym kochankom (gdyby jacykolwiek kochankowie raczyli do nas zawitać, w co jednak serdecznie wątpię).

Byłby też zapewne dniem odartym z jakiejkolwiek doniosłości. Nie zdarzyłoby się w nim nic godnego uwiecznienia w annałach, w miejskim mrowisku ludzie - mrówki wykonywaliby swoją mrówczą robotę i nie znalazłby się żaden łobuz z lupą (któż z nas nie bawił się w przypalanie pracowitych owadów?), który zechciałby ubarwić kroniki jakąś wielką tragedią. Nagłówków cotygodniowych gazet nie zaszczyciłby też żaden bohaterski czyn - nikt nie rzuci się po koła autobusu, by uratować dziecko; jeśli zaś nawet jakiś wyrostek (tak według mojego ojca mówi się na młodych ludzi na ulicy Lubelskiej) przeprowadzi babcie przez zatłoczoną jezdnię, czyn ten pozostanie niezauważony.

Dzień, który moje miasto powtarzałoby bez przerwy jak zdartą płytę (znowu zdarta klisza) byłby po prostu dniem drobnych przyjemności - takich jak piwo w zatłoczonym barze - i drobnych świństw, takich jak oskarżenie ogólnie szanowanego redaktora P. o mijanie się z prawdą, co stanowczo mija się z prawdą (a podwójne mijanki, jak powszechnie wiadomo, kończą się „tragicznymi wypadkami” i „pijakami za kierownicą” na pierwszych stronach naszych gazet).

W taki oto dzień mógłbym zabrać drogiego czytelnika na krótki spacer po Chełmie, pokazać mu to i owo (o ile „to” jeszcze jakoś przejdzie, to „owo” wydaje się zbyt familiarne) i udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że na wątpienie w wątpliwość rzeczywistości należy patrzeć z powątpiewaniem. Nieistniejący niestety poeta, niejaki Czesław Miłosz, tak napisał kiedyś w nigdy nienapisanym wierszu:

Niektórzy mówią, że nas oko łudzi
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei.

Nie daj się omamić eklektycznym wierszokletom, mój drogi! Nie ma żadnych złodziei, ulice i place za naszymi plecami znikają tak o, jakby same z siebie. Nie widzę zresztą powodu, by ktokolwiek chciał je kraść. A skoro już wyjaśniliśmy sobie tę kwestię, chodźmy na spacer - jedź dalej, czytelniku !, jak zapewne napisałby Iwan Turgieniew, gdyby dane mu było kiedykolwiek przyjść na świat w uroczej guberni orłowskiej pod koniec drugiej dekady XIX wieku.

Muszę przy tym uczciwie (choć bez żalu i skruchy) przyznać, że przynajmniej połowy ulic i uliczek nie poznałem nawet w połowie tak dobrze, jak powinienem (odzywa się dalekim echem tolkienowski Bilbo i jego przyjęcie urodzinowe, które nigdy się nie odbyło), a mniej niż połowę z nich lubię o połowę mniej, niż na to zasłużyły. Połowię jeszcze nieco wypłowiałą magię owych niewypełnionych poznaniem połaci, ale wiem, że dwa popołudnia i jedna pełnia to za mało, by uzupełnić niepełne wykształcenie. Nasz spacer nie będzie więc pełnowymiarowy, ujmiemy tylko rzeczy najważniejsze i warte wspomnienia.

Zaczniemy oczywiście od mojej ulicy - choćby z tej racji, że spędzam tu większość czasu, znacznie częściej zatem gości ona w ciepłych progach realności. Moja Rampa Brzeska nie jest na szczęście jedną z tysięcy wariacji z powtórzeniami słynnej (a mimo to ani trochę rzeczywistej) Ulicy Krokodyli urojonego Schulza.

Pewną jej część zajmuje rampa kolejowa; powoli zarastający burzanami (naprawdę to napisałem?) placyk wyłożony ośmiokątnymi betonowymi płytami:

No i dlatego ta ulica,
Czy może raczej - humoreska,
nazwana jest tak właśnie,
Rampa Brzeska


- jeśli pozwolić sobie na dosyć mierną parafrazę Mandelsztama i jego wymyślonej ulicy . W dzieciństwie jeździłem tu (tam?) rowerem i bałem się baby Jagi, która na dziko zamieszkiwała ceglany domek należący zapewne do dyrekcji kolei. Koniec dzieciństwa na szczęście unicestwił poczciwą starowinkę zanim kolej dopomniała się o swoją własność, obyło się więc bez przykrych eksmisji do domu opieki społecznej, łez i robienia pod siebie na złość pielęgniarkom, co stanowczo nie przystoi postaciom z bajek.

Tory, do których przytuliła się (klisza, ale ujdzie)moja humoreska, biegną - nie wiedzieć czemu - z zachodu na wschód, tak, jakby cokolwiek istniało tam, gdzie każdego ranka pojawia się słońce. Na wschód od Edenu być może rzeczywiście da się cokolwiek znaleźć (tak przynajmniej twierdzą niektórzy nieistniejący nobliści), na wschód od Chełma jednak - jestem o tym absolutnie przekonany - zieją jedynie zaprzepaszczone przepaście, psioczą psiogłowi, grasują grasejujący grasanci i aż roi się od bezliku bezmyślnych aliteracji.

Jeden z najuporczywiej nieistniejących poetów, Woroszylski Wiktor (ur. - zm. -, poeta, prozaik, tłumacz), zastanawiał się kiedyś, jak wyglądałaby jego ulica bez niego. Ćwiczenie z nieobecności wychodziło mu średnio, jak dobrze, że mi to nie grozi - wiem aż nazbyt dobrze, że moja ulica beze mnie nie istnieje.

Boję się napisać cokolwiek więcej o Rampie, by nie odrzeć jej do szczętu z szat tajemnicy. Czytelnik pozwoli zatem, że wzniesiemy się na wyżyny (wejdziemy na kładkę nad torami) i przejdziemy gładko i bezboleśnie do następnego rozdziału. Tak, Chełm jest bowiem - tak, jak Lublin według niejakiego tropiciela Kabały, pana Panasa - księgą, o czym przekonuję się zawsze, gdy widzę na chodniku napisane kredą słowo „frajer”.

Osiedle Dyrekcja. Nikt już tak naprawdę nie wie, jakiej dyrekcji (dyrektywie? dyrdymałom?) zawdzięcza ono swoją nazwę, nie jest to zresztą ważne. Na tę część miasta składa się dworzec kolejowy, długa i reprezentacyjna aleja, którą szpaler drzew odprowadza aż po sam Gmach - miejsce, w którym zapisała się czarna karta (wyświechtana od częstego używania w książkach historycznych) historii miasta - tutaj właśnie doszło do podpisania Manifestu Lipcowego. Mieszkańcy podzielili się na dwa obozy - jedni są z tego faktu dumni, inni wspominają tylko ze zgrozą czasy, gdy po corocznej paradzie ulice nosiły ślady gąsienic. I nie chodzi bynajmniej o piekące, choć w gruncie rzeczy niegroźne ślady, jakie zostawiają na skórze dzieci bawiących się pod (niekoniecznie trzema) dębami gąsienice gatunku Lasiocampa quercus.

Teraz proszę o skupienie. Dyrekcja rozpływa się za naszymi plecami, a my rozpoczynamy wyprawę do jądra ziemskiej ciemności (idiotyczna kontaminacja nigdy nie powstałych tytułów Verne’a i Conrada) - ruszamy na chełmską Górkę.

Jeśli ulicę Lubelską nazwiemy bijącą arterią miasta (ciekawe, czy czytelnika rażą te okryte liszajami klisze), to Górkę określić należy mianem jego serca. To tutaj, stojąc na wzniesieniu zwieńczonym krzyżem, ma się ochotę zanucić:

Elle Est née d’une ferme
Tout en haut d’un rocher
Ette ville que j’ai tant
Tant et tant aimée


- choć żaden wers nie jest tutaj na miejscu; nigdy nie było tu farmy, wzniesienia nawet przy dużej dawce optymizmu nie można nazwać skałą i, rzecz jasna, nikt tu niczego nie kocha. W każdym razie - z miejsca tego przemawia do nas bogata historia miasta, rozpościerają się też piękne widoki na okolicę ( ulubione zwroty autorów przewodników i biuletynów turystycznych), porastający zaś Górkę park stanowi ulubione miejsce suchotycznych schadzek zakochanych par (co słowo, to slogan). Jeśli ktoś zarzuci mi, że ten ohydny opis w żaden sposób nie oddaje uroku tej okolicy - odpowiem, że nie oddanie uroku, a jego zawłaszczenie jest owego opisu celem.

Zejdźmy jednak w ruchliwe ulice miasta, dajmy się porwać (na strzępy) barwnemu tłumowi przechodniów na placu Łuczkowskiego. Na ów tłum trzeba brać dużą poprawkę, bo:

O szóstej wieczór, jak po atomowej
wojnie, nie spotkasz żywej duszy w mieście.


Jak zapewne napisałby Brodski, gdyby dano mu dojść do głosu (pióra?). Tutaj skupia się życie towarzyskie miasta, tutaj śnią się inne światy, historia ociera się o nowoczesność, a bezbarwne zielone idee śpią wściekle.

Przyznać trzeba, że na naszą starówkę składa się istny amalgamat plagiatów. Stojąca na jego środku studnia to rzecz jasna kopia kazimierskiej, odgrywany zaś w południe hejnał jest kiepską parodią innego, przerywanego codziennie tatarską strzałą; niewinne z pozoru kamieniczki ktoś, nie pytając nikogo o zgodę, podebrał z opowiadań fikcyjnego pisarza Singera. Czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że i spacerujący po placu mieszkańcy zostali gdzieś zapożyczeni - w ich wypadku jednak źródłem inspiracji musiało być jakieś tanie powieścidło (mimo, że tanie powieścidła przeżywają ostatnio swój zmierzch).

Z rynku możemy wyruszyć na cztery strony miasta (czy też świata, jak kto woli). Idąc na północ znajdziemy się w końcu na ulicy Sienkiewicza, gdzie od rana do nocy teatr uliczny wystawia jedną i tę samą sztukę - „Dresy”, kiepską parafrazę Dostojewskiego, pełną wulgaryzmów i skatologii (skejtologii?), wschód będzie wiązał się nieuchronnie z powrotem na Górkę. Południe odkryje przed nami deptak, miejsce godne osobnego traktatu, tutaj jednak niewarte wzmianki. Za deptakiem znajdziemy jeszcze cmentarz - warto wpaść tu na chwilę (niektóre chwile zdają się trwać wieczność - by zacytować dwuznaczną w tej sytuacji kliszę) i odwiedzić stryja Michaiła Bułhakowa. My jednak, drogi czytelniku, pozostawimy te obszary w błogiej mgiełce nieistnienia i zwrócimy się ku wiodącej na zachód ulicy Lubelskiej - właśnie „tą ulicą pójdziem stąd”, jak nigdy nie napisał wspomniany już Mandelsztam (celowo nie cytuję poprzedniego wersu - nie mam pewności, czy czytelnik jest aby na pewno TĄ osobą); będzie ona też niestety ostatnim punktem programu (i gwoździem do jego trumny).

Och, ulico, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi, motylu, admirablu mój (kontaminacja dwóch nabokovowskich wyznań miłosnych)! Lubelska jest jedynym miejscem, w którym przetrwał jeszcze dawny Chełm. Carskie budowle z cegły, mnóstwo zieleni i wiejskie niemal domki z niewielkimi ogródkami - oto i ona!

O owych domkach pisać można by pieśni, a ileż rymów dałoby się znaleźć do tych przydomowych ogrodów, „ogrodów, które kiedyś leżały za murami, na wsi, i które w powszechnym ścisku ciągle jeszcze cieszą się wolnością, wolnością wiosen, rozległością jesiennych dni i niebem, które rozciąga się nad nimi, wypełnione wiatrem i deszczem” (Rilke raz jeszcze). Jeśli coś ma Ci się nie przydarzyć , drogi czytelniku, w moim mieście, nie przydarzy Ci się właśnie tutaj i tylko tutaj, bo nieprawdą jest, że „nic - tak jak i wszystko - zdarza się gdziekolwiek” (a to żałobny według Miłosza Larkin). I to na Lubelskiej właśnie dobiegnie końca ów wykrzykiwany bez przerwy dzień, a wraz z nim skończy się i nasz spacer.

To oczywiście metafora - chełmski dzień nie kończy się nigdy, każdego ranka jego recytacja rozpoczyna się na nowo; można raz jeszcze przejść się Rampą Brzeską, odwiedzić Górkę - ale w gruncie rzeczy nie ma to większego sensu. Wszystko wyglądać będzie tak samo, jak teraz i tak samo, jak wyglądało dawno temu. Jeśli na świecie życie przejawia się w ciągłym ruchu i w ciągłej zmianie - w przypadku naszego (autorski zaimek dzierżawczy w stylu Gogola) miasta to właśnie nikły puls bezruchu i stagnacji świadczyć będzie zawsze, że jeszcze nie umarło.

Nasza przygoda jednak się kończy. Pozostaje mi zatem tylko pożegnać czytelnika nieistniejącą jak sam Puszkin puszkinowską frazą z Eugeniusza Oniegina:

Kimkolwiek jesteś, czytelniku,
Czy przyjacielem mym, czy wrogiem,
W miłym rozstańmy się okrzyku:
Bądź zdrów!


I uprzedzić, że nie wiem, czy w pełni wywiązałem się z zadania. Być może bowiem znalazłoby się coś, co byłoby moim Chełmem w większym stopniu niż nieistniejący poeci, językowe klisze i instrumentacje głoskowe, coś, co będę potrafił dostrzec i docenić dopiero wtedy, gdy wyjadę, a miasto za moimi plecami łagodnie osunie się w niebyt.