poniedziałek, 14 czerwca 2010

Bajka z Nabokova

-Chłopiec!
Okrzyk ten był pierwszym dźwiękiem, który dotarł do uszu nowo narodzonego Zygmusia.
Potem mógł słyszeć przede wszystkim swój rozdzierający szloch.

Ważył akurat tyle, co trzeba. Zdrów jak ryba– orzekł też wkrótce pan doktor i mama z dzieckiem mogli opuścić zimny szpital i wrócić (matka) lub pierwszy raz przybyć (syn) do domu.
Zaczęło się niewinnie.
- Aaaaaaaaaaaaaa! - płakał malec.
- Już, cichutko – odpowiadał ojciec.
- Eeeeeeeeeeeeee! - wył dalej Zygmuś.
- Cichuteńko, spokojnie, już, ciiiiii.
- Aaaaaaaaaaaaaa!
- A a a, kotki dwa, szare bure obydwa...
- Eeeeeeeeeeeeeee!
Nikt oczywiście niczego jeszcze nie zauważył. W zasadzie trudno się dziwić. Nie ma też nic nadzwyczajnego w tym, że w czterech pierwszych opanowanych przez malca słowach (mama, tata, sama, lata) nikt nie dopatrzył się zależności.

Przyjrzyjmy się trzyletniemu już Zygmusiowi. Buduje wieżę z klocków. Czerwony klocek. Niebieski. Czerwony. Niebieski. Rodzice zadowoleni, dziecko się rozwija i zaczyna odróżniać kolory.
Ma już sześć lat i idzie do zerówki. Wśród jego kolegów (oczywiście) spotkamy Tomka, Maćka, Romka i Wacka. Tato się śmieje, że zabawnie się dobrali. Zygmuś nie widzi w tym nic śmiesznego.

Pierwsza miłość? Zosia.
Druga? Basia.
Trzecia? Tak, dobrze myślicie. Gosia.
I tak ze wszystkim. Na półce z książkami - „Mistrz i Małgorzata”, obok, zamiast Psiego Serca albo Białej Gwardii – Władca Pierścieni podpierany przez „Pożegnanie lata”, które z kolei stoi ramię w ramię z obcą gatunkowo „Godziną cieni”.

Wkrótce Zygmunt wzbogaca swoją sztukę rymotwórczą. Nie tylko poznaje rym okrężny, uczy się także rymować ze sobą nie słowa, a zdarzenia. Zaczyna dzień filiżanką kawy, w środku doby wypija dwie herbaty, by zakończyć ją małą czarną. Potem rzecz jasna nie mogąc zasnąć przeklina w duchu nieprzemyślaną kompozycję.
Tworzy w ten sposób strukturę całych tygodni i miesięcy. W każdym roku jego życia usłyszeć można czysty stukot wewnętrznych rymów – styczeń pokrywa się z grudniem, poniedziałek z niedzielą, czerwiec z lipcem wspaniale współbrzmią, cudownie komponując się ze zgodnym dźwiękiem północy z północą.

Gdy Zygmunt poczuje, że poemat dobiega kresu, pozostanie mu już tylko znaleźć najważniejszy rym, który pozwoli zamknąć życie w spójnej formie.

Uda się więc pod wielki kopiec, usypany na część jakiegoś wielkiego herosa przeszłości. Siądzie na ławce. Świat będzie mu powoli gasł przed oczyma, znajdzie jednak dość siły, by wskazać przechodzącemu chłopcu wzniesienie i zapytać:
- Co to jest?
Malec zaś nie usłyszy pytania. Zygmunt przestanie istnieć i nigdy już nie otrzyma odpowiedzi.

Chyba, że gdzieś tam, na tamtym brzegu, również są jakieś kopce.

wtorek, 8 czerwca 2010

Operacja na żywej pamięci


W powietrzu unosi się sterylny zapach sali szpitalnej. Słychać brzdęk narzędzi chirurgicznych, które jedna z sióstr układa właśnie na stole. Zaraz zaczynamy. W zasadzie tylko trochę trzęsą mi się ręce. Ale stop! Jaka sala? Jakie narzędzia? Co mamy zaczynać? Czytelnikowi należą się chyba jakieś wyjaśnienia. Już, już o wszystkim opowiadam.

Pomieszczenie, w którym się aktualnie znajdujemy, to ni mniej, ni więcej tylko sala operacyjna, ukryta gdzieś w zakamarkach mojego umysłu. Całe jej wyposażenie stanowi stół i jakaś szafka, której nie chce mi się dokładnie wyobrażać. Ponadto znajduje się tu jeszcze wymyślony przeze mnie na poczekaniu personel – dwie siostry (niech będzie – Bożenka i Zosia) i dwóch specjalistów – chirurgów, którym nie mam już ochoty nadawać imion. Och, i oczywiście pacjent, ale o tym zaraz.

Jaki jest cel całego tego dziwacznego przedsięwzięcia? Operacja. To już wiemy. Ale nie będzie to, broń Boże, żadna trepanacja czaszki, przeszczep wątroby czy usunięcie wyrostka. To, co chcemy przeprowadzić, to zabieg chirurgiczny na żywej pamięci. Co w tym dziwnego? Doszedłem do wniosku, że skoro można człowiekowi usunąć zęba, nerkę lub nogę, ba, można nawet pozbawić go życia – to, tym bardziej, powinno być możliwe wycięcie jakiegoś fragmentu wspomnień tak, jak się wycina chorą tkankę. Logiczne, prawda? Cały zabieg jest oczywiście eksperymentem, a ja, dla dobra nauki, postanowiłem poświęcić dokładnie jeden dzień swojego życia i spróbować dokonać jego niwelacji.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, uda mi się usunąć 8 mają z pamięci, po czym umieścić go w odpowiednio oznaczonym słoiczku z formaliną. 7 maj powinien szybko zrosnąć się z 9, tworząc co najwyżej delikatną bliznę, która i tak szybko zniknie.

O trudności całego zabiegu niech świadczy fakt, że musi zostać on dokonany w czterech wymiarach. Nie wystarczy ciąć wzdłuż czasu, bo zostawimy w ten sposób zawieszoną w nicości przestrzeń, podobnie też odwrotny manewr stworzył by we wspomnieniach zapis doby pozbawionej treści. Do tego nie można dopuścić. Zaczynajmy zatem!

1. godzina operacji
Pierwszego cięcia dokonuje równo o północy, na samym początku. Prowadzę skalpel prosto przez pierwszą i druga w nocy, odcinam swój-pokój-7-maja od swojego-pokoju-8-maja. Ręce mi się trzęsą, przez przypadek nachodzę na dzień poprzedni i podkradam lampę z biurka. Nic to, wojna wymaga ofiar.

2. godzina operacji
Nareszcie odciąłem od siebie dwa sąsiadujące dni i tnę już poranek, razem z kubkiem herbaty i komputerem. Przy obiedzie muszę uważać, by nie rozciąć tętnic łączących ten dzień poprzednimi (już choćby z tej racji, że dwa razy pod rząd na moim stole gościłypierogi). Udaje się jednak bez problemu.

4. godzina operacji
Prowadzę skalpel przez wypad rowerowy. Tutaj drżenie rąk znowu przynosi efekty i kilka drzew, dwa domki i babcia pracująca w polu zostają w mojej pamięci. Muszę się bardziej starać. Potem idzie lepiej, niebo na Gotówką udaje się łatwo oddzielić od tkanki wspomnień.

7. godzina operacji
Spektakl teatralny to, wydawałoby się, nic trudnego, jednak nawet tu nie obeszło się bez ofiar. Nie udaje się wprawnie usunąć jednego kwadransa. Nie ma się czym przejmować, to już niemal koniec.

9. godzina operacji
Cięcie między dniem dzisiejszym a wczorajszym. Tym razem wychodzi bezbłędnie.

12. godzina operacji
Uff, skończone. Wycięty z pamięci dzień, jeszcze ociekający krwią, pakuję do oznakowanego słoiczka z napisem „7 mają 2010”. Zaszywam ranę, odkładam narzędzia i pozwalam pielęgniarkom, chirurgom i całej sali rozpłynąć się w odmętach wyobraźni. Na razie wystarczy. Na razie – bo to dopiero początek. Opracowuję już nowy eksperyment. Tym razem, w miejscu wyciętej tkanki, dokonam wszczepienia dnia wyhodowanego w warunkach laboratoryjnych.

W próbówkach udało się już otrzymać zaczątki niesamowitego, choć zupełnie przypadkowego spotkania z Agatą Buzek.