środa, 23 grudnia 2009

Pożegnanie jesieni

Bohater jednego z opowiadań Nabokova, rozwikławszy przez przypadek zagadkę istnienia, wariuje.

W przeciwieństwie do niego, Pan Metaferejn nie zauważył u siebie najmniejszych choćby objawów szaleństwa. Nie ślini się, nie wydaje dziwnych dźwięków, wyraża się w miarę logicznie. Nie ma halucynacji i urojeń. Wygląda na absolutnie zdrowego człowieka. Dziwny to stan w przypadku kogoś, kto podobnie jak postać ze wspomnianego opowiadania poznał wszystkie tajemnice egzystencji.

Dokonał tego jednak nie przez przypadek. Rozwiązanie było wynikiem długich przemyśleń, badań, obserwacji i owocem niezliczonej liczy lektur, z których każda nieznacznie zbliżała go do osiągnięcia celu. Proces był powolny, żmudny. Pan Metaferejn nieraz miał ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Po wielu latach poszukiwań miał w głowie tylko dziwną mozaikę, tysiące rozsypanych i niepowiązanych ze sobą elementów. Całość niespodziewanie połączyła się w jedno pewnego październikowego wieczoru, gdy w niewielkiej wiosce pod Uteną po raz pierwszy i zapewne ostatni rozegrał zwycięską partię szachów.

Nie warto wnikać, jak to się stało. Pan Metaferejn sam tego nie wie i wiedzieć nie chce. Wystarcza mu świadomość, że osiągnął zamierzony cel.

O ile tak często przejmujemy się losem nieboraków szukających swojego miejsca w świecie, poświęcamy im całe dzieła sztuki, o tyle nikt chyba nie współczuje ludziom, którzy odkryli wszystko, co było do odkrycia. Wydaje się nam zapewne, że można im tylko zazdrościć. O niesłuszności takiego poglądu przekonał się na własnej skórze nasz bohater. Choć w jednej chwili zrozumiał świat, radość nie trwała długo.

Okazało się bowiem, że rozwikłana zagadka stała się po prostu nudna. Życie pozbawione uroku tajemnicy i przejrzane na wskroś straciło na jakiś czas jakikolwiek urok. Idąc do szkoły Metaferejn mógł już tylko zastanawiać się, co zje dziś na obiad albo jakie pytania padną na sprawdzianie z matematyki. Rozważania filozoficzne zaś miały w tym momencie sens równy wymyślaniu na nowo twierdzenia Pitagorasa.

Obecnie znajduje się w stanie stagnacji. Znalazł sobie nową, tymczasową rozrywkę: zadaje sobie i rozwiązuje na co dzień rozmaite małe zagadki w stylu: co jest za rogiem? W myślach koloryzuje rzeczywistość, zamieniając pana stojącego przed nim w kolejce w wybitnego szwedzkiego skrzypka. Wyznacza sobie cele i pasje, postanawiając poznać i sfotografować wszystkie gatunki motyli fruwające po jego ukochanym bagnie. Tak naprawdę jednak ciągle ma cichą nadzieję, że znajdzie się w końcu jakaś większa tajemnica, której dotąd nie odkrył.

A zanim ją znajdzie, ja postanowiłem zawiesić na czas jakiś prowadzenie bloga. Nie jestem w stanie znaleźć czegoś, co warte by było opisania, trudno też w obecnym stanie zająć się roztrząsaniem rozmaitych egzystencjalnych kwestii – jeszcze, nie daj Boże, odkrylibyście to, co odkrył Pan Metaferejn i świat stałby się obrzydliwie nudny.

A tak na poważnie - zauważyłem, że gdzieś mniej więcej od notki o szopie (a może już od Rogucizmu, który uważam jakoś za swój najlepszy tekst tutaj) mocno obniżam loty, ostatnie wypowiedzi zaś mogę już śmiało uznać za kompletną porażkę. Dlatego więc, aby zapobiec dalszej autodegradacji, na jakiś czas kończę z pisaniem. Mógłbym w zasadzie zmienić tematykę i zająć się opisywaniem codziennych przeżyć. Takie zapiski mają jednak racje bytu wtedy, gdy przedstawiają bądź to proces zmian na lepsze, bądź to powolne staczanie się autora. W innym razie stanowią tylko pamiętnikarski bełkot pozbawiony motywu przewodniego. A że pierwszy przypadek został już świetnie opisany przez Augustyna w „Wyznaniach”, a o drugim poczytać możecie sobie na... no, gdzieś możecie, to ja nie będę się powtarzał.

No, nie płakać mi tu tylko. Miesiąc - dwa i wracam.

środa, 16 grudnia 2009

Historia pewnej idei

Pierwsze wzmianki o niej pojawiają się już w mitologii greckiej. Autorzy tych opowieści co jakiś czas przedstawiają ją jako atrybut jakiegoś bóstwa, czynią to jednak rzadko i jakby niechętnie. W istnienie Zeusa, Ateny i Hefajstosa naiwny Grek był w stanie uwierzyć, jej realność jednak tak bardzo urągała zasadom zdrowego rozsądku, że co mędrsi filozofowie pukali się w czoło i mówili: bujda. Nie mieściła się nawet w platońskiej sferze idei. Bardziej racjonalny Rzym omal nie sprawił jej zatracenia w mrokach historii.

Z czeluści zapomnienia wyrwał ją jednak sam Tomasz z Akwinu. Narażając się na krytykę i oburzenie stwierdził, że istnienia jej można dowieść rozumowo. Skonstruował także, obok słynnych pięciu dróg poznania Boga, trzy drogi dojścia do prawdy o niej. Choć czas zatarł treść tych rozważań, Akwinicie udało się przywrócić tę ideę świadomości jemu współczesnych.

W średniowieczu była traktowana różnie. Choć Kościół nie wydał w tej sprawie żadnej potępiającej bulli, zajmowanie się nią mogło sprowadzić na śmiałka liczne niewyjaśnione dotąd wypadki. I tak na przykład książę Turyngii zginął w niewyjaśnionych okolicznościach po ogłoszeniu rozprawy na ten temat, a kardynał znany jako Alois z Genui został przez nieznanych sprawców utopiony w rzymskiej studni. Niektórzy wiążą tę śmierć z jego studiami nad tym tajemniczym zagadnieniem.

Oświecenie przyniosło jej złote czasy. Nawiązania można znaleźć w kilku obrazach słynnego Leonarda, pewne kręgi znawców literatury uważają, że Laura Petrarki to tak naprawdę jej personifikacja. Umberto Eco wielokrotnie podkreślał, że gdyby nie ona, dorobek artystyczny Michała Anioła byłby dziś znacznie uboższy. Także w Polsce pojawia się gdzieniegdzie – choćby w kilku fraszkach Kochanowskiego czy w ostatnich utworach Reja.

W Baroku idea ta rozwinęła się jeszcze bardziej. Sęp Sarzyński, Rubens, a nawet Vivaldi i Bach uwiecznili ją w swoich dziełach. Złośliwi twierdzą nawet, że genialny Antonio to właśnie ją miał na myśli, tworząc swoją słynną Wiosnę.

Jeśli te dwie epoki określimy jako rozkwit tego motywu, to Oświecenie niestety nazwać trzeba schyłkiem. Niemal wszyscy ówcześni filozofowie (poza Kantem) uznali ją za przejaw „najgłębszej ciemnoty w długiej historii ludzkości”, jak pisał Voltaire do przyjaciela. Dalej stwierdził także: „naszym celem powinno być bezwzględne wyrugowanie tego nonsensu z kultury, sztuki i filozofii. Uwłacza on rozumowi, uwłacza człowiekowi i godzi w jego przyrodzone prawo do racjonalnego i niezależnego myślenia”. Tyle Voltaire. Kant odnosił się do niej ze znacznie mniejszym krytycyzmem: „Nie mogę się zgodzić z innymi myślicielami, widzącymi w tej idei tylko zło wcielone. Mimo wszystko coś w tym jest. Nie potrafię tylko powiedzieć, co”.

Romantyzm przyniósł odwilż i zaczęto znów powoli do niej powracać. Tak naprawdę jednak swoją drugą młodość przeżyła w ekstatycznej twórczości modernistów. Wielbiono ją jako drogę ucieczki od płytkiego, filisterskiego świata. Wielbił ją więc Rimbaud, opiewał Verlaine, wychwalali Przybyszewski i Tetmajer. Uważa się, że przynajmniej kilkanaście utworów Erika Satie nawiązuje do niej mniej lub bardziej bezpośrednio. A potem – cały wiek ciszy, jeśli nie liczyć kilku krótkich wierszy Herberta, które jednak nie ukazują jej w zbyt różowym świetle.

I oto nadeszła ta wielka chwila, gdy jedna z najbardziej zagadkowych idei ludzkości leży zmaterializowana przede mną. Voltaire się mylił.

Komórka Kostka istnieje naprawdę.




(ale wszystkie fakty i cytaty zostały oczywiście zmyślone)

środa, 9 grudnia 2009

Dziadek Przypadek, czyli przypowiastka nihilistyczna



Tik. Pierwiastek z trzech silnia razy logarytm przy podstawie 498 z 4546. Tak. Podzielić przez trzydzieści razy cosinus alfa razy wariacja bez powtórzeń. Tik. Dwanaście razy trzy. Tak. Już prawie, już momencik. Tak. Cholera, błąd...
- Sorze, zrobiłem! – Miłość usłyszała zza pleców ohydny głos Dziadka Przypadka.
- Zapraszam do tablicy – odparł profesor.
Znowu był pierwszy. Zawsze był pierwszy. Zawsze rozwiązywał zadania z Sensu Istnienia przed Miłością. To znaczy w ogóle potrafił je rozwiązać. I to błyskawicznie. Ona siedziała nad wzorkami kilka godzin i zawsze wychodziła jej sprzeczność.
Przypadek szybko pokrył tablicę swoimi hieroglifami. Kreda stukała co chwile w zieloną powierzchnie. Stuk, stuk, szur szur , brzdęknięcie o blaszana listewkę. Wynik: S(ż) = 0.
- Ocena celująca – powiedział profesor.
Dzwonek.

Miłość spakowała książki i naburmuszona wyszła z sali. Koniec na dziś. Przecięła wielki hall Uniwersaltetu i wyszła na zewnątrz. Słońce oślepiło ją na moment. Gdy odzyskała zdolność widzenia, oczom jej ukazał się straszny widok: na środku szosy biegnącej przed budynkiem uczelni siedział mały, śliczny biały kotek. Miał prawdopodobnie złamaną łapkę. Nim nasz bohaterka zdołała głębiej rozważyć tę sytuację, zza rogu wyjechał czarny motocykl Dziadka Przypadka.
Podjęła natychmiastową decyzję. Rzuciła torbę i pędem ruszyła w stronę zwierzaka. Muszę go uratować – myślała w duchu. Warkot motoru był coraz bliższy. Gdy wbiegła na szosę, stawał się ogłuszający. Jeszcze cztery kroki, jeszcze trzy. Dwa.
Huk silnika, cichy plask. Krew kotka rozbryzgał się na wszystkie strony. Miłość z przerażeniem zauważyła strzępy kociego mózgu na białej spódnicy.
Tym razem miała pecha. Motocyklista odwrócił się. Zdążyła uchwycić jeszcze jego jadowity uśmiech, nim zniknął za zakrętem.

Cóż za parszywy dzień! Nie, nie poddam się – zmotywowała się Miłość. Jeszcze dziś dopnę swego.
Ruszyła w dół ulicą. Nie minęło wiele czasu, gdy ujrzała uroczą parę spacerującą w cieniu rosnących przy drodze lip. Tak, to było to. Trzymali się za ręce, patrzyli sobie w oczy. To jest SZCZĘŚCIE. Niech się schowa ten cały Przypadek. On nigdy nie potrafił obdarzyć kogoś czymś tak niesamowitym. Nigdy.
Niespodziewanie zawiał wiatr. Miłość zauważyła niewielki świstek papieru, który podmuch przerzucił z przeciwnej strony ulicy na tę, po której szli narzeczeni. Mężczyzna schylił się, podniósł go... i zawył z uciechy.
- Haaaaaaa! Czy wiesz, co to jest? Cóż za traf, co za szczęście! Kupon Lotka!
- No i co z tego? – zapytała zdziwiona kobieta.
- 15 89 68 29 18 22! To wczorajszy wynik Multilotka. Jestem bogaty, rozumiesz, bogaty!
Zaczął tańczyć na środku ulicy i śpiewać „If I were a rich man”.
Znowu wygrałeś, Przypadek – pomyślała Miłość zrezygnowana. Dobrze wiedziała, jak to się skończy. On zostanie milionerem i szybko znajdzie sobie inną. Ładniejszą i w ogóle.

Nic, tylko rzucić się z mostu – pomyślała nasza bohaterka, wpatrując się w mętne wody rzeczki Pantarei. We wszystkim jest lepszy. Obliczy sens życia, rozjedzie kotka, podaruje komuś dwadzieścia milionów. A co ja bidna mogę?
- Oj, możesz, możesz – obok niej niespodzianie zmaterializował się Dziadek Przypadek. Podpierając się na lasce z rączką w kształcie głowy pudla, wpatrywał się w nią z uśmiechem.
- Co niby? – odparła zaskoczona.
- Widzisz, gdyby nie ty, nie miałbym nawet komu podrzucać kuponów totka.

sobota, 5 grudnia 2009

Zachwyt

Po dzisiejszym występie Anny Teliczan już chyba nigdy nic nie będzie mnie w stanie zachwycić.

wtorek, 1 grudnia 2009

Piękna a bestia

Blog powinien spełniać funkcję edukacyjną. Postanowiłem zatem spełnić to zadanie i przekazać Wam wiedzę na temat, o którym nie macie zielonego pojęcia. Stwierdziłem to z przykrością, gdy po raz wtóry zarzuciliście mi ewidentny brak gustu. Tak, tak, dziś porozmawiamy o urodzie płci pięknej.

Brat uważa mnie za turpistę, siostra z politowaniem kiwa głową. Gdy koleżance Sylwii powiem, że w obrębie szkolnych murów pojawiła się jakaś wyjątkowa piękność, ta stwierdza: „znając ciebie – na pewno jest brzydka”. A gdy ją zobaczy, dodaje: „no, nie zawiodłeś mnie”. Komentarzy koleżanki Agaty wolałbym z litości nie przytaczać, ale pod adresem wysoko cenionych przeze mnie uroczych dam padają określenia w stylu „kaprawe oczka”, lub sformułowania „mam nadzieję, że nie uważasz mnie za ładną” [ w domyśle- bo oznaczałoby to, że jest brzydka, ha ha ha, bardzo zabawne!]. Kolega Patryk moją negatywną opinię o Ewie Farnej kwituje wybuchem oburzenia.

A wszystko dlatego, że się nie znacie.

Nie wiem, gdzie staliście w kolejce, gdy Pan Bóg rozdawał oczy i zmysł estetyczny. Nie potrafię pojąć, co widzicie w pospolitych, amerykańskich szczękach rozmaitych wokalistek. Co pociąga Was w aktorkach, na których twarzach widać odciśnięte piętno pługa, radła i dziesięciu tysięcy lat pracy na roli (to WCALE nie jest aluzja do Keiry Knightley)? Zdaje mi się jednak, że nie jest to do końca Wasza wina. Może za dużo naoglądaliście się imperialistycznej propagandy, która w sferze piękna proponuje wzorzec „szczena-jak-Clint-Eastwood”?

Nie martwcie się, postanowiłem wyrwać Was ze szponów tego bezguścia. Zaproponuję Wam wspaniały wynalazek – skalę niejakiego Hansa K., która pomoże Wam w ocenie urody kobiet ( i nie tylko). Stosując się do niej bez problemu odróżnicie piękno od brzydoty i w końcu porzucicie ciemne herezje i mity dotyczące rzekomego wdzięku czesko-polskich piosenkarek popow.... tfu, rockowych.
Skala ta ma dziesięć punktów. Im jest ich więcej, tym ładniejszy jest mierzony obiekt.

O przedziale 1 – 3 powiem Wam niewiele, gdyż nie jestem zoologiem.

Do czwórki bez kija się nie podchodzi, piątka jest natomiast momentem, w którym na przedmiot pomiaru da się spojrzeć bez odwracania. Pojawiają się pierwsze cechy charakterystyczne dla Jedynego Słusznego Kanonu Piękna – skóra przybiera nieco mniej ciemnobrązowy odcień, kości policzkowe dają się jako tako zauważyć, a włosy z oksyblondu przechodzą w blond jasny. Piątka stanowi największą część populacji.

Na szóstkę patrzy się już nawet z pewną przyjemnością (przy czym przyjemność ta jest porównywalna do doznania, jakie czuje się patrząc np. na nowy czajnik). Cera przybiera kolor naturalnego beżu. Siódemka jest już rzadkością. Cechuje ją już pewnego rodzaju uroda. Twarz staje się bardziej podłużna, skóra bledsza, pojawiają się także pierwsze piegi. Oczy nie opuszczają jeszcze barwy miodu, ale już niebawem i ta usterka zostanie naprawiona. Kości policzkowe nie są wydatne, ale znajdują się na dobrej ku temu drodze.

Ósemka. No, panowie, czapki z głów, oto kobieta bardzo ładna. Blada, o pociągłej twarzy, piegowata. Włosy – brąz powoli wpadający w lekko rudy odcień. Policzki nie przywodzą co prawda na myśl chomika, ale osiągają pułap wystarczający.
Istnienia dziewiątek w naturze nie stwierdzono, od poprzedniej cyfr różnią się jednak kolorem oczu – stają się stalowo błękitne.

Dziesiątka zaś to Agata Buzek we własnej osobie.

Rzecz jasna jest to tylko jeden z możliwych wzorców. Zdarza się, że piękność będzie jasną blondynką (Norweżki, nic więcej mówić nie trzeba) lub kruczoczarną szatynką. Bladolicość jednak wraz z wydatnymi kośćmi policzka należą do niezmiennych wymogów każdego szanującego siebie estety (czyli mnie). Nie jestem też oczywiście człowiekiem patrzącym wyłącznie na zewnętrzną powłokę, która przecież przeminie z czasem. O wiele ważniejsze jest wnętrze. Wszak nawet najbardziej urodziwa dama jest niczym bez sprawnie działającej trzustki.