piątek, 19 marca 2010

Ja, Metaferejn


Zakładając tego bloga miałem jedno postanowienie: nie pisać o swoim życiu. Organicznie niemal nie cierpię taniego ekshibicjonizmu i wywlekania przed ciekawskie oczy publiczności ochłapów codziennej, nudnej autobiografii.

Obrzydzenie to jednak dotyczy oczywiście innych, Sam prędko poczułem, że chęć pisania o sobie staje się coraz silniejsza. Zagłuszałem ją, zamykałem w przepastnych lochach świadomości, a ona i tak wyciekała, wracała na swoje miejsce i nie dawała mi spokoju. Więc po cichu, niepostrzeżenie, zacząłem to swoje życie przemycać, ot, wprowadziłem je na polankę jednego czy dwóch akapitów, czasami nawet cała notka ostentacyjnie wymachiwała elementami żywcem wyjętymi z mojej płaskiej i nudnej egzystencji.

Dzień dzisiejszy jednak – moje osiemnaste urodziny – stanowi dla mnie jedyną w swoim rodzaju okazję do spuszczenia autobiograficznego ogara z łańcucha. Dam mu się wyhasać po poniższych wersach, zanudzić Was na śmierć i sprawić, byście z zażenowaniem wyłączyli stronę i przeszli do czytania komentarzy na Onecie. Jest to jednak tekst, który pisze wyłącznie dla mnie i dla mojego ukrytej potrzeby ekshibicjonizmu. Miło mi jednak będzie, jeśli zechcecie pozostać i dowiedzieć się kilku zbędnych i nieciekawych faktów o moim zbędnym i nieciekawym żywocie. Nie będzie żadnych skandali i skandalików, comming outów czy pikantnych szczegółów. Nie mam kochanki, nikogo nie zabiłem i poza przelotnym romansem z carską ochraną nie współpracowałem z żadnymi służbami bezpieczeństwa. Ci, którzy oczekiwaliby podobnych smaczków, mogą wstać i wyjść już teraz.

A zatem.. Khe, khe... Nazywam się Mateusz!

Zaczniemy oczywiście od mojego dzieciństwa. Jeśli chcecie uzyskać jakiś jego obraz, wyobraźcie sobie prześliczne pacholę o anielskich blond lokach, hasające po ukwieconych łąkach, oglądające z dziecięcą ciekawością ptaszki i kwiatki, łapiące żabki na cudownych polanach Gotówki...

Tak, tak, mam nadzieję, że nie daliście się nabrać. Nigdy nie interesowały mnie kwiaty.

Reszta odpowiada rzeczywistości. W 1996 rodzicie (a ściślej: tato) wpadli na wspaniały pomysł i kupili starą chatkę w wiosce położonej w sąsiedztwie bagna, stanowiącego rezerwat przyrody. Ta bliskość natury, połączona z przyrodniczym wykształceniem (i zacięciem) matki, musiała w umyśle czterolatka doprowadzić do dewiacji i niebezpiecznych w jego wieku odchyleń. I tak, zamiast zbierać naklejki z Del Piero czy uczyć się marek samochodów, nasz mały Mateuszek chłonął atlasy ptaków, nie rozstawał się z lornetką, a poszedłszy do szkoły lubował się w poprawianiu nauczycielki, która myliła sikorę bogatkę z ubogą. W swoim dzieciństwie interesował się jeszcze statkami, Indianami, II wojną światową i Bóg wie czym, ale to właśnie awifauna odcisnęła w jego głowie trwałe piękno.

Niedobrze by było, gdybyście wyszli teraz, mając w głowie obraz chłopca – odludka, który zamiast bawić się z kolegami na podwórku, rozwijał swoje ornitologiczne pasje. O nie, grało się w piłkę, latało z drewnianymi karabinami i mordowało nieprzyjaciół bez litości.

Nawiasem mówiąc: mniej więcej w wieku sześciu lat powołałem do życia pierwszy utwór epicki: bajkę o wierzbie. Rzeczona Wierzba była niemożebnie zła, lecz na szczęście przechodzący leśną ścieżką Borsuk przywrócił ją cnocie. Sequel, o sarence, która nie wiedziała, jak mieć dzieci (sic!), na szczęście nie powstał, ale złowrogie nasienie grafomanii zakiełkowało. Niemal dziesięć lat później obrodziło pierwszymi opowiadaniami fantasy, tak rozkosznie kretyńskimi, że chyba kiedyś je opublikuję. Dalsze efekty widujecie co jakiś czas na blogu i przyznam, że każdego z nich wstydzę się już następnego dnia.

Podstawówka minęła mi sielsko, a po niej nastąpił wspaniały okres gimnazjalnej, wczesnej nastoletniości, który upłynął na pierwszych młodzieńczych miłościach, poznawaniu siebie i świata w gronie oddanych przyjaciół.

Powyższy opis jest nie tylko szmirą w najgorszym wydaniu, ale także jawną i bezczelną blagą. Po pierwsze - nie było żadnych miłości, tylko MIŁOŚĆ, jedna, wielka i długa jak ta notka (i podobnież nudna, co trzeba stwierdzić z perspektywy czasu). Ciągnęła się za mną już od czwartej klasy podstawówki, a skończyła w liceum, niezmiennie nieszczęśliwa, przyprawiająca o rozpacz i tak głupia, że nic więcej o niej nie powiem.

Po drugie, gimnazjum było – nie bójmy się tego słowa – epicko obrzydliwe. Obrzydliwi byli ludzie (by oddać im należyta sprawiedliwość napomknę jeszcze o prymitywizmie, wulgarności i wulgarnej, prymitywnej brzydocie), obrzydliwa była nauka, obrzydliwe przerwy i obrzydliwe lekcje. Obrzydliwość kapała ze ścian, tworzyła kałuże na podłodze wąskiego korytarza i trzeba było nie lada akrobatycznych zdolności, by w takie bajoro nie wdepnąć. Oddychało się obrzydliwością, obrzydliwość kleiła się do ciebie, dźwięczała w uszach niczym upiorna melodia, mdliła ohydnym, ciągłym posmakiem obrzydliwości.

Ale, w gruncie rzeczy, nie było najgorzej.

Lecz tutaj Wasz ulubiony Autor się zmęczył. Tak, celowo użyłem tego zwrotu, jestem Waszym autorem a Wy jedynie wytworem mojej wyobraźni, drodzy czytelnicy, bo wątpię, by ktokolwiek rzeczywisty dotrwał do tego miejsca mego nudnego elaboratu o sobie samym. Ja jednak muszę mieć jakieś audytorium, bez publiczności milknę, markotnieję, pióro wypada mi z rąk. Niech będzie to choćby widownia urojona, aby ktoś czytał, ktoś oceniał, ktoś – być może – zachwycał się tym, co piszę.

Zmęczyłem się, napisałem dużo i tak naprawdę nic o sobie nie powiedziałem. Nie było ani słowa o Kubie, o Oli, pokoju na poddaszu i o Władcy Pierścieni. Nie było też wybornej hecy z łyżką i starym fotelem...

I nie będzie! Będzie za to dalszy ciąg monotonnej, autobiograficznej wyliczanki. Gotowi? A zatem – naprzód!

Na czym skończyłem? Ach, tak. Koniec gimnazjum przyniósł wielką rewolucję, a ściślej mówiąc: obóz ekologiczny, na którym nasz bohater poznał nowych ludzi, rozszerzył sobie nieco horyzonty i zapałał nową, nieujarzmiona miłością do Matki Natury. I nie, nie chodzi tu o żadne głupie słowa kończące się greckim przyrostkiem "philia”. To było najczystsze, platoniczne umiłowanie przyrody.

A potem liceum, które po ciasnej, gimnazjalnej klatce było tym, czym dla orła są otwarte przestrzenie. Tu wszystko nabrało prawdzie epickiego (bardzo lubimy to słowo, nie?) rozmachu: jeśli uczucia – to rozrywające serce, jeśli przyjaźnie – to na całe życie, jeśli klęski – to miażdżące, jeśli sukcesy – to w chwale, glorii i oczywiście z wieńcem laurowym na końcu. Można by o tym fragmencie mojego życia napisać dziesiątki powieści. Każda pełna namiętności, wzlotów, upadków, walk, wielkich słów, każda trzymająca w napięciu do ostatniej, zroszonej niewieścimi łzami stronniczki, każda chwytająca za serce i każda niemożebnie tandetna.

Tak, teraz, gdy już wszyscy sobie poszli (nawet moi urojeni czytelnicy pokręcili głowami z niesmakiem i rozpłynęli się w otchłaniach mojej chorej jaźni), mogę sobie do woli fantazjować, wyolbrzymiać, uepicczać (neologizm mojej wątpliwej produkcji - „czynić epickim”). Ale dość tego galopu, pora nieco okrasić ten portret mojej skromnej osoby, zabrać głos naszej kochanej Klio i powiedzieć o sobie coś, co nie wynika z samych tylko suchych faktów, rzucić kilka nieciekawych ciekawostek. Za mną, nieistniejący Czytelniku!

Jestem absolutnym egocentrykiem. Gdyby przeanalizować moją mowę codzienną, okazałoby się, że wyraźną jej dominantę stanowią słowa typu "ja, moje, mnie" (choć wyrazy takie jak "generalnie", "epickie", "wyborne" i "heca" uparcie depczą im po piętach). Żyję wyłącznie dla siebie i jedyna rzecz, która mnie interesuje, to ja sam. Pałam do swojej osoby czystą i szczerą miłością. Kto mi nie współczuje, ten nie wie, jak trudno kochać świnię.

Jestem po uszy zakochany w rzeczach pięknych. Nie ważne, czy jest to książka, widoczek czy przedstawiciel homo sapiens. Zdarza mi się stanąć na środku ulicy i gapić w światło na murze, dąb zimowy albo ptaka o mniej lub bardziej znanym imieniu. Z szoku po minutowej rozmowie z piękną damą leczę się przez kilka dni.

Jestem chorobliwie nieśmiały. Panicznie boje się dziewczyn, które mi się podobają, a one panicznie boją się mojej nieśmiałości, co daje w efekcie urocze pasmo porażek na tle uczuciowym, ściany rozpaczy,przepłakane noce i... znowu daliście się nabrać!

Jestem bezwzględnym wrogiem uogólnień, filozofii i wszelkich ideologii.

Jestem ostatnim cynikiem.

Jestem.

A poza tym: uwielbiam pierogi z mięsem; nie spodobał mi się Akropol; lubię być sam w tłumie; nie śmieszą mnie kabarety; film dopuszczam do siebie tylko w formie płytkiej rozrywki; uznaję zapach księgarni za zapach najpiękniejszy; zawsze dbam o to, by nie pobrudzić nowej książki; nie jestem zdolny do euforii; boję się ciasnych pomieszczeń; kocham bezwzględnie Nabokova; ubarwiam i koloryzuję niemal wszystko, co mówię; najlepszy dzień mojego życia miał swoje piękne miejsce 22 lipca 2008 roku; uwielbiam rower.

Oto i ja. Pora przypiąć autobiograficznego ogara do łańcucha. Do nogi, Azor, pan wraca do domu. Jest tam jeszcze ktoś, po drugiej stronie? Gratuluję wytrwałości i obiecuję, że nie dożyję następnych osiemnastych urodzin. Nie będzie już więcej żadnych nudnych podsumować, sentymentalnych bzdur i ekshumowania trupa przeszłości.

Czego się dowiedziałeś, to Twoje, drogi czytelniku. Nie ręczę, że wszystko, co tu przeczytałeś, odpowiada prawdzie tak, jak odpowiadać powinno, Mój wewnętrzny Piłat jednak umywa ręce, uśmiecha się szyderczo i, jak zawsze, pyta: czym jest prawda?

A czym - prawda o sobie?







Ach, byłbym zapomniał - oczywiście nie było żadnej hecy z łyżką i starym fotelem.

czwartek, 18 marca 2010

Bajka z Gombrowicza


Nasz Wituś, jak każdy bez mała Wituś na świecie, chciał być dzieckiem. Tym jednak różnił się od wszystkich innych Witusiów tego świata, że znał jedyną możliwą drogę do dziecinności. Wszyscy wokół uważali, że człowiek rodzi się dzieckiem, a proces stawania się nim jest w istocie kurczowym trzymaniem się lalek, pluszaków i klocków, polega na obwarowaniu swojego dzieciństwa, zamknięciu wszystkich bram i opętańczej obronie przed dorosłością.

Wituś dobrze wiedział, że taka postawa nie ma najmniejszego sensu. Trzeba było przyjąć zgoła odwrotną strategię. Pewnego dnia opuścił zatem bezpieczne i ciepłe mury swojej infantylnej, sepleniącej tfiełdzy i zupełnie sam, nagi i bezbronny, zapuścił się w zdradziecki gąszcz absolutnej dorosłości.

Bez żadnej tarczy i osłony stanął twarzą w twarz z Wielkimi Problemami: Samotnością, Śmiercią, Cierpieniem i Niezapłaconym Rachunkiem Za Prąd. Każda z tych konfrontacji zmieniała go, z Witusia stał się Witkiem, by w końcu przyjąć, nieco na wyrost, miano Witolda, groteskowo na niego za duże. Potykając się nieustannie o przydługie nogawki, co krok padając na niegościnną ziemię, dotarł w końcu do granic nieobeszłej krainy. Zbadał ją wzdłuż i wszerz, zaznał całej beznadziei i upiorności, jakie kryła w swoim upiornym wnętrzu.

I dopiero wtedy, gdy posmakował wszystkich jej cieni, wrócił do swojej twierdzy, która zdążyła już wyzbyć się swej sepleniącej nazwy i nauczyła się nareszcie wymawiać „r” jak należy. Witold na powrót zawarł wszystkie bramy, i choć jego uwitoldowienie sprawiło, że głowa wystaje hen, poza obręb murów, spogląda teraz bez lęku na otaczającą go, bezlitosną krainę dorosłości.

czwartek, 11 marca 2010

Bo wielkim poetą był



Najwięcej chyba o odbiorze sztuki przez człowieka dowiedziałem się kiedyś w warszawskiej Romie, na „Upiorze w operze”.

Przyznam szczerze – trudno o gorszą szmirę. Wszystko – począwszy na muzyce, przez teksty piosenek i dialogi, a na fabule skończywszy – ociekało tandetą w najgorszym wydaniu. Było trywialne, pozbawione jakichkolwiek pozorów głębi i do bólu schematyczne. Słowem – paskudztwo.

Tym większy szok przeżyłem, gdy po skończonym spektaklu publiczność zaczęła wstawać do owacji. Owacja na stojąco? Za co? Czyżbym pomylił przedstawienia? To głupi żart, prawda?

Nie, to nie był żart i po chwili większa część sali biła już brawa stojąc. Pocieszałem się, że mój sektor nie był zbyt skłonny do takiej euforii, po chwili jednak i ludziom wokół mnie zaczęła udzielać się ta bałwochwalcza atmosfera. Uczepiłem się małżeństwa siedzącego przede mną, które jako ostatnie pozostało wierne własnemu poczuciu estetyki i nie uległo presji tłumu. Po chwili jednak zostałem sam jeden na całej sali, wyrażając swój cichy sprzeciw wobec adorowania tandety.

Przyznam, że wszystko aż wyło we mnie, żeby wstać, dołączyć się do wszystkich i mieć spokój. No bo co mi szkodzi? Wiernie jednak wytrwałem do końca owacji i w końcu wyczołgałem się z siedzenia w stanie ciężkiego otępienia.

Jest rzeczą statystycznie niemożliwą, by w ponad tysięcznym tłumie nie znalazł się nikt, kto by podzielał mój sąd na temat koszmarku, jaki przed chwilą zobaczył. Takich osób musiało być całkiem sporo. To, że wszyscy wstali dowodzi, że nasz odbiór sztuki nie jest w gruncie rzeczy nasz – najzwyczajniej w świecie zależy od presji otoczenia.

Widzę to na swoim przykładzie – gdy zdarzyło mi się pójść kiedyś na koncert muzyki operowej, po występie przyłączyłem się do owacji, choć ten akurat rodzaj sztuki nie podoba mi się i zwyczajnie go nie rozumiem. No tak, tylko gdybym nie wstał, okazałbym się chamem i ignorantem.

Gombrowicz w swoich dziennikach pisał, że „zmuszamy się” do zachwytu nad obrazami, muzyką, poezją, bo tego nauczyła nas kultura. Jest rzeczą ogólnie przyjętą, że Słoneczniki Van Gogha, utwory Bacha czy wiersze Słowackiego są arcydziełami i nikt, kto chce choć trochę przypominać człowieka wrażliwego na sztukę, nie może tego zanegować. To nic, że nie widzi niczego ciekawego na płótnie, że akurat ta symfonia wydaje mu się niemiłosiernie długa i nudna. To nic, że nie rozumie ani jednej metafory, wystarczy, że „Słowacki wielkim poetą był”.


Zabawne jest, że ludzie jadą specjalnie do Monachium, by zobaczyć Słoneczniki w oryginale, choć przecież każda lepsza kopia oddaje wiernie pierwowzór i – czysto teoretycznie – powinna dostarczyć tych samych wrażeń estetycznych. A przecież o takie właśnie wrażenie chodzi w odbiorze sztuki!

Działa to także w drugą stronę. Przyznajcie się, ile razy spodobała Wam się piosenka jakiejś Kasi Cerekwickiej, Mezo, czy Piotra Rubika i ile razy wyparliście się jej w rozmowie ze znajomymi, którzy podobne zespoły uważają za najgorszą tandetę? Sam nigdy nie powiem głośno, że jest pewien utwór Ewy Farny, który i mnie się podoba.

Czy więc zachwycamy się, bo coś się nam naprawdę podoba, czy też dlatego, że podoba się wszystkim?

Jest jeszcze jedno rozwiązanie.

W waszyngtońskim metrze przeprowadzono eksperyment. Joshua Bell, jeden z najwybitniejszych amerykańskich skrzypków, udając ulicznego grajka, stanął przy wyjściu, położył na ziemi futerał i zaczął grać. Przez kilka godzin zatrzymało się przy nim zaledwie kilka osób, a rozpoznała go jedynie jedna dziewczyna.

Bilet na koncert Bella w filharmonii kosztuje 336 dolarów. Sala zawsze jest pełna.

piątek, 5 marca 2010

Śniadanie z Bogiem

Mój Bóg pochyla się nade mną.
- Wstań - mówi, choć za oknem ciemno
I sen domaga się puenty.
Sam nie zna snu, więc mnie pogania
Do mycia zębów, do śniadania,
Siłą perswazji i zachęty.


Tak śpiewał Kaczmarski. A ja – muszę zbudzić się sam. Sam zmuszam się do otwarcia oczu, ciągle sklejonych snem. Sam wstaję, myję zęby, parzę herbatę i siadam do stołu. Dopiero wtedy, nie wiadomo skąd, dosiada się do mnie On. Dawniej rozmowny, teraz milczy. Bo i o czym gadać, gdy z tą naszą wiarą w siebie nie jest najlepiej? Żaden z nas nie jest pewien istnienia drugiego, więc lepiej siedzieć cicho. Przytłacza nas ciągłe ryzyko, że odezwiemy się – do próżni. A to pierwszy zwiastun obłędu.

Nie ma ze mną łatwo. Zwłaszcza ostatnio, gdy nieustannie spychany jest przeze mnie w nicość, w której Jego nieskończoność absolutnie nie chce się zmieścić. Ciasno Mu, więc ciągle przychodzi nad ranem, uparcie próbując dowieść mi swej realności, bym wreszcie mógł spokojnie odezwać się doń przy śniadaniu.

Jedno muszę Mu przyznać – jest mistrzem delikatnej perswazji. Nie ucieka się do efektownych sztuczek – przywracania wzroku ślepcom, leczenia trędowatych, zamiany wody w wino. Jego metody są znacznie bardziej subtelne. Ot, na przykład sprawi, że autobus spóźni się razem ze mną. Usadzi mnie akurat obok NIEJ na ławce. Podsunie książkę stanowiąca odpowiedź na jakąś nurtująca mnie kwestię. Lub też po prostu błyśnie mi słońcem po oczach.

Takim wątłym arsenalikiem dysponuje w nierównej walce z brytyjskimi biologami (za wszelką cenę usiłującymi zaszufladkować Go jako niebezpieczne urojenie), całą armią psychologów i nieścisłościami w świętych księgach. Mam z tym duży problem. Gdy zagłębię się opasłe tomy Jego bezwzględnych adwersarzy, trudno mi, wśród rozplatanych tęcz i samolubnych genów znaleźć choć cień oka wpisanego w trójkąt. W takich chwilach niebo pustoszeje, życie nieodwołalnie kończy się śmiercią, a przy stole panuje niezręczna cisza.

On jednak nigdy nie daje o sobie całkiem zapomnieć. Gdy próbuję oswoić się z myślą o jednorazowości istnienia, wplątuje mnie w sieć niesamowitych zbiegów okoliczności, nieśmiało sugerując, że świat być może nie jest tak nudny, jak by się mogło wydawać. A ja po cichu sprzyjam Jego usiłowaniom.

Kiedyś było oczywiście inaczej. Był, na pewno. Siadał, uśmiechał się, zaczynał rozmowę. Mówiłem Mu, co jest nie tak, co trzeba zrobić („i żeby jutro była ładna pogoda, i o zdrowie dla mamytaty”), a On z uśmiechem kiwał głową, że da się zrobić, że żaden problem. Opowiadał, że Tam jest pięknie i żeby nie bić brata i siostry. I może przez to, że nie zawsze słuchałem – zaczął znikać, najpierw sam z siebie, a potem pomagali Mu w tym inni, aż znikł zupełnie i nic nie zapowiadało, że w ogóle wróci. Ale wrócił, milczący i smutny i trwa tak do dziś.

Wypadałoby w końcu jakoś się określić, że „tak”, albo „nie”, bo co to za stan, gdy nie wiem nawet, czy Jego wątła, półprzezroczysta postać nie jest zwykła iluzją, jakich wiele. A jednak ciągle rozumiem ani tych, którzy bezrefleksyjnie przyjmują fakt Jego istnienia, nie wątpiąc ani przez chwilę, ani tych, którzy ostatecznie się z Nim rozprawili. Trwałe opowiedzenie się po jednej ze stron wydaje mi się ciągle jakoś sprzeczne z ludzka naturą.

On tymczasem raz pojawia się, raz znika. Niekiedy staje się wyraźniejszy, kiedy indziej blednie niemal zupełnie i zaczynam wątpić, czy w ogóle jest do kogo się nie odzywać i z kim milczeć. Zaraz jednak realnieje i znów cisza przytłacza nas obu. Przypomina nieco wiadomość nadawaną Morsem. Może jest tak, jak mówiła Olga Tokarczuk, że „raz jest, raz jest go mniej, ale czasem nie ma go wcale. Bóg bowiem przejawia się nawet w tym, że go nie ma”.

Ale - kto wie? Być może w końcu któryś z nas przerwie w końcu milczenie, i sięgając po masło powie drugiemu „wierzę”. Albo choćby „smacznego”.