wtorek, 28 grudnia 2010

Bolesław Bierut


(Pogrubieniem zaznaczono ingerencje peerelowskiej cenzury)

Bolek Bierut, pierwszy i zarazem ostatni prezydent PRL, w przeciwieństwie do biblijnego Łazarza od dziecka bardzo lubił wstawać wcześnie rano. Gdy nieświadomy swojego losu (w tamtych czasach niedziela wypadała kilka razy w tygodniu, kilka razy w tygodniu zatem trzeba było gotować rosół) kur obwieszczał upadek nocy, Bolek zrywał się z posłania, przeciągał, obdarzał świat promiennym uśmiechem i raźnie ruszał stawić czoło przeciwnościom losu.

Teraz jednak, u progu lat pięćdziesiątych XX wieku, nie był już tym samym chłopkiem – roztropkiem, którego całym światem była przyparafialna szkółka, uśmiechnięci koledzy i pyzate dziewczęta. Teraz oto świat, wraz z całym swym ciężarem, dostojeństwem i zgrozą spoczywał na jego wątłych barkach. Głowa, którą dawniej zaprzątała jedynie nauka łaciny, figle i pierwsze miłostki, dziś pełna była tajnych posiedzeń, wielkich aktów, epokowych wydarzeń; dźwięk szkolnego dzwonka został zagłuszony przez huk wielkiego dzwona dziejów.

Miejsce rezolutnego, skorego do psot młodzieńca zajął poważny, wiecznie zamyślony mężczyzna w sile wieku, którego czoło pokryte zostało bruzdami hardego pomyślunku. Siedzi więc oto przed nami na prostej pryczy, którą kazał wstawić do swego pokoju zamiast luksusowego, posanacyjnego łoża, siedzi i duma nad losem umęczonej Ojczyzny.

Albo i nie duma? Może myśli teraz o czymś zupełnie innym? Gdybyśmy mogli stać się na moment kimś więcej, niż tylko niewidocznym obserwatorem, gdybym przybrał się na moment w szaty narratora, któremu dane jest znać myśli swoich bohaterów, może mógłbym przed czytelnikiem ukazać niezwykłe bogactwo przeżyć wewnętrznych tego ponurego człowieka? Może uda się nam wejść w świat wolny od zapędów naszego wewnętrznego cenzora? Spróbujmy!

Siedzi więc oto przed nami ostatni prezydent PRL, a jego myśl skupiona jest na jednym: na polowaniu. Widzimy, jak oto leśną ścieżka, wytyczoną wśród nieostrych dla nas drzew (może buków?) biegnie chyży jeleń. Ucieka, gonimy go my, błyszczy lufa strzelby, gdy podnosimy ją do oka. Muszka przez moment powtarza naszą gonitwę w innej skali, cel, ognia pal, darz bór!

A zaraz potem: uczta. Jakieś portrety w szarfach, jakieś uśmiechy, pary, szepty, zastawione stoły. Kobieta obok nas, brzydka jak nieszczęście, ale to tylko pozory, pozory. O, to pan minister, a na tego trzeba uważać, teraz jednak się to nie liczy, teraz liczy się tylko ta kiełbasa ze stołu pod ścianą.

I idziemy tak za myślami naszego bohatera przez jego prywatny ogród rozkoszy ziemskich, i jest niby przyjemnie, wesoło, a jednak czujemy jakąś skazę na tym sielskim krajobrazie, jakiś komin wyrasta spomiędzy zielonych pagórków, coś nam przeszkadza w dobrym jedzeniu (chrząstka w kiełbasce? Zaraz podamy nową, nowiusieńką, świeżutką. Ale i w tej coś tkwi). Lecz gdy już wydaje się nam, że wiemy, wiemy, o co chodzi, świat wewnętrzny wyrzuca nas na zewnątrz, i oto znów możemy jedynie patrzeć, obserwować i snuć domysły.

Domysły. Cóż tak gryzie Bolesława? Ach, trudno cieszyć się rzeczami tego świata, gdy ma się przed sobą ledwie kilka lat życia, wyjazd na bardzo przykry zjazd, a potem w śmierć w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, gdy nie wie się nawet, czy jest się sobą, czy swoim sobowtórem. I czy istnieje się naprawdę, czy jest się tylko czyimś chorym wymysłem.

Ach, i jak w takiej sytuacji można ogóle jeść kiełbasę?

1 komentarz:

  1. myślę, że można, o ile jest się z tych, co w zgryzocie jedzą więcej. bo jeśli jest się, na przykład, mną, to ni diabła, w nerwach nic mi przez gardło nie przechodzi i cześć.
    też mam kryzys osobowości i nie jestem pewna, czy to ja, czy to jednak nie ja. i podzielam upodobanie do pryczy.
    Boluś, nie gryź się, jesteś prawdziwy. twój sobowtór to JA.

    OdpowiedzUsuń