Najwięcej chyba o odbiorze sztuki przez człowieka dowiedziałem się kiedyś w warszawskiej Romie, na „Upiorze w operze”.
Przyznam szczerze – trudno o gorszą szmirę. Wszystko – począwszy na muzyce, przez teksty piosenek i dialogi, a na fabule skończywszy – ociekało tandetą w najgorszym wydaniu. Było trywialne, pozbawione jakichkolwiek pozorów głębi i do bólu schematyczne. Słowem – paskudztwo.
Tym większy szok przeżyłem, gdy po skończonym spektaklu publiczność zaczęła wstawać do owacji. Owacja na stojąco? Za co? Czyżbym pomylił przedstawienia? To głupi żart, prawda?
Nie, to nie był żart i po chwili większa część sali biła już brawa stojąc. Pocieszałem się, że mój sektor nie był zbyt skłonny do takiej euforii, po chwili jednak i ludziom wokół mnie zaczęła udzielać się ta bałwochwalcza atmosfera. Uczepiłem się małżeństwa siedzącego przede mną, które jako ostatnie pozostało wierne własnemu poczuciu estetyki i nie uległo presji tłumu. Po chwili jednak zostałem sam jeden na całej sali, wyrażając swój cichy sprzeciw wobec adorowania tandety.
Przyznam, że wszystko aż wyło we mnie, żeby wstać, dołączyć się do wszystkich i mieć spokój. No bo co mi szkodzi? Wiernie jednak wytrwałem do końca owacji i w końcu wyczołgałem się z siedzenia w stanie ciężkiego otępienia.
Jest rzeczą statystycznie niemożliwą, by w ponad tysięcznym tłumie nie znalazł się nikt, kto by podzielał mój sąd na temat koszmarku, jaki przed chwilą zobaczył. Takich osób musiało być całkiem sporo. To, że wszyscy wstali dowodzi, że nasz odbiór sztuki nie jest w gruncie rzeczy nasz – najzwyczajniej w świecie zależy od presji otoczenia.
Widzę to na swoim przykładzie – gdy zdarzyło mi się pójść kiedyś na koncert muzyki operowej, po występie przyłączyłem się do owacji, choć ten akurat rodzaj sztuki nie podoba mi się i zwyczajnie go nie rozumiem. No tak, tylko gdybym nie wstał, okazałbym się chamem i ignorantem.
Gombrowicz w swoich dziennikach pisał, że „zmuszamy się” do zachwytu nad obrazami, muzyką, poezją, bo tego nauczyła nas kultura. Jest rzeczą ogólnie przyjętą, że Słoneczniki Van Gogha, utwory Bacha czy wiersze Słowackiego są arcydziełami i nikt, kto chce choć trochę przypominać człowieka wrażliwego na sztukę, nie może tego zanegować. To nic, że nie widzi niczego ciekawego na płótnie, że akurat ta symfonia wydaje mu się niemiłosiernie długa i nudna. To nic, że nie rozumie ani jednej metafory, wystarczy, że „Słowacki wielkim poetą był”.
Zabawne jest, że ludzie jadą specjalnie do Monachium, by zobaczyć Słoneczniki w oryginale, choć przecież każda lepsza kopia oddaje wiernie pierwowzór i – czysto teoretycznie – powinna dostarczyć tych samych wrażeń estetycznych. A przecież o takie właśnie wrażenie chodzi w odbiorze sztuki!
Działa to także w drugą stronę. Przyznajcie się, ile razy spodobała Wam się piosenka jakiejś Kasi Cerekwickiej, Mezo, czy Piotra Rubika i ile razy wyparliście się jej w rozmowie ze znajomymi, którzy podobne zespoły uważają za najgorszą tandetę? Sam nigdy nie powiem głośno, że jest pewien utwór Ewy Farny, który i mnie się podoba.
Czy więc zachwycamy się, bo coś się nam naprawdę podoba, czy też dlatego, że podoba się wszystkim?
Jest jeszcze jedno rozwiązanie.
W waszyngtońskim metrze przeprowadzono eksperyment. Joshua Bell, jeden z najwybitniejszych amerykańskich skrzypków, udając ulicznego grajka, stanął przy wyjściu, położył na ziemi futerał i zaczął grać. Przez kilka godzin zatrzymało się przy nim zaledwie kilka osób, a rozpoznała go jedynie jedna dziewczyna.
Bilet na koncert Bella w filharmonii kosztuje 336 dolarów. Sala zawsze jest pełna.
O Joshui było w "Pamiętniku księżniczki", do którego zawsze się przyznam, bo to powieści mojego dzieciństwa.
OdpowiedzUsuńRacja, Kosti. Wiesz, co mi się nie podoba? Że wy zawsze myślicie, iż ja się zbijam, kiedy mówię o rzeczach, które mi się podobają. LUBIĘ piosenki z HSM.
Osobiście nie przepadam za Słowackim. Wolę Wyspiańskiego. I NIGDY nie wyprę się tego, że strasznie lubię jeden z utworów Rubika.
OdpowiedzUsuń