Moja przyszła miłości, przyszłe światło mojego życia! Niepopełniony jeszcze grzechu, nieutrwalona duszo. Język dotyka podniebienia zaraz na początku Twojego imienia.
Jak sama widzisz, dopiero uczę się mówić o Tobie swoimi słowami. Na razie wspieram się na tym, co stworzyli inni i nieprędko zwrócę się do Ciebie bez takiej asekuracji. Nie objąłem Cię jeszcze rozumem i każde zdanie, które wypowiadam na Twój temat, chwieje się jeszcze niepewnie na nogach. Obawiam się nieraz, że się przewróci, zamieniając wszystko w nieznośny bełkot.
Szukam więc odpowiednich wyrazów. Na myśl przychodzi mi jednak tylko jeden: boję się. Niech więc będzie: boję się Ciebie jak nikogo innego. Boję się, gdy jesteś daleko i gdy mogę o Tobie tylko myśleć, boję się, gdy się do Ciebie zbliżam. A już najbardziej boję się, gdy Cię widzę. Przerażasz mnie na każdym kroku: nieodgadniona, nieobeszła, niepojęta.
Czasami wydaje mi się, że zaczynam Cię rozumieć. To, co mówisz, staje się przez moment jasne i czytelne. Pojawia się nadzieja; może wyolbrzymiłem Twoją postać w myślach, może nie jesteś taka, za jaką Cię uważam. Ale Ty robisz to specjalnie: odsłaniasz się na chwilę po to, by znowu wszystko zakryć i zamglić.
Oczywiście, że Cię w końcu oswoję. Przestaniesz być dla mnie ziemią niepoznaną, z moich map znikną w końcu białe plamy. Pójdziemy na spacer; będę miał pewność, że się nie zgubię. Kiedyś powiem: znamy się. To oczywiście uogólnienie, ale cała nasza wizja świata składa się z uogólnień. Z kilku szczegółów chcemy układać całe mozaiki.
Ty zaś składasz się z samych szczegółów. Gdy Cię spotykam, mijają mnie tysiące detali, chciałbym się na czymś skupić, coś zbadać, nad czymś się zatrzymać: ale one pędza bez przerwy, uciekają przed moimi zmysłami. W miejsce jednej rzeczy zaraz pojawia się kolejna. Szukam w tym wszystkim jakiegoś ładu, harmonii i spójności. Ale wszystko rozsypuje się w dłoniach.
Gdy o Tobie mówię, słowa błądzą gdzieś po nieznanych im ulicach. Biegnę za nimi, ale przepadają na zawsze. Ty. Ja. Wielkie czemu dlaczego dokąd po co sens znika styl i szyk jesteś nie znamy nie znamy tak trzeba pięć luźne skojarzenia jakieś powstanie drapiąc chmury środek najważniejsza odbudujmy piosenki tak kilka piosenek daleko nowy dom tak trzeba boję się rozpływasz nie widzę zapominam znikasz. I znowu zdania potrzebują oparcia. Mistrz podaje rękę.
Próbuję zatem ożywić Cię we własnej wyobraźni . Myślę tu o jesieniach, zimach i wiosnach, o szczęściach i nieszczęściach, o parkach, ulicach i placach.
A są to rzeczy, które już niedługo będziemy dzielić oboje, moja Warszawo.
(przepraszam wszystkich, którzy przez moment mogli sobie pomyśleć, że zwariowałem i marnuję ich czas i moją przestrzeń w sieci na płytkie wynurzenia. Dwudniowy pobyt w stolicy jednak zrobił swoje i musiałem się z pewnych wrażeń wyspowiadać publicznie. Nie powinienem tego mówić, bo to łopatologia, ale początek i koniec powyższego tekstu w sposób luźny nawiązuje do Lolity. No, to tyle. Dobranoc, kociaki.)
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
środa, 25 sierpnia 2010
Wzgórze
Był oczywiście sierpień. Dlaczego - oczywiście? Bo sierpień jest zawsze, nawet gdy wydaje się nam, że jest inaczej. Wtedy jednak nic się nie mogło wydawać – lato powoli się kończyło i nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Był park, nieważne gdzie. Późne popołudnie, jakiś czas po burzy. Słońce jeszcze nie zachodziło, ale padało na drzewa, alejki i kałuże pod tym specyficznym kątem, który wydobywa z rzeczy ich prawdziwe znaczenia i sprawia, że wszystko wokół zamienia się w jeden czytelny i zrozumiały tekst.
Był też on, nieważne, kto. Do jego zadań należało jedynie uważne odczytywanie rzeczywistości i interpretowanie jej. To za mało, by zasłużyć sobie na imię, nazwisko i choćby krótką wzmiankę o kapeluszu na głowie i grafitowych oczach. Szedł powoli przez park. Niczego nie można uronić, przegapić, każdy szczegół się liczy.
I były one - sygnały i symbole.
Najpierw motyl. Przeleciał nad brukowaną aleją (bruk chyba pozbawiono znaczenia) i usiadł na ławce. Mignął trzy razy szkarłatnymi pręgami i zwarł ze sobą skrzydła. Rusałka admirał. Zapowiada spotkanie, bez wątpienia spotkanie.
Potem prześwietlona przez słońce (warto przypomnieć - późnopopołudniowe) struktura lipowego liścia. Zawahał się przez moment, ale szybko sobie przypomniał. Liść to tamta ławka po drugiej stronie wzgórza. Tam też rośnie lipa i wtedy (nieważne kiedy, on i jego pamięć nie mają żadnego znaczenia) też widział, jak światło przebija przez zielone serce.
Następnie odbicie postrzępionej chmury w kałuży. Och, jakież to proste. W translacji z języka znaków - szczęście, głupie, ślepe szczęście, które znaczy jeszcze mniej niż on sam.
I jeszcze krzyk sójki . Czyli ktoś dawno niewidziany.
Rzucił się biegiem na szczyt wzniesienia czując, co zastanie po drugiej stronie. Zachował się jak uczniak, który rzuca książkę pewien, że już wszystko wie. Nie zauważył (nie chciał zauważyć?) smutnej rusałki żałobnik na niewielkim murku, opadłego liścia klonu i własnego odbicia w wodzie.
Ze szczytu wzgórza zobaczył więc tylko pustą ławkę w parku, skąpaną w późnopopołudniowym słońcu. I sierpień, oczywiście. Lato powoli się kończyło i nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Był park, nieważne gdzie. Późne popołudnie, jakiś czas po burzy. Słońce jeszcze nie zachodziło, ale padało na drzewa, alejki i kałuże pod tym specyficznym kątem, który wydobywa z rzeczy ich prawdziwe znaczenia i sprawia, że wszystko wokół zamienia się w jeden czytelny i zrozumiały tekst.
Był też on, nieważne, kto. Do jego zadań należało jedynie uważne odczytywanie rzeczywistości i interpretowanie jej. To za mało, by zasłużyć sobie na imię, nazwisko i choćby krótką wzmiankę o kapeluszu na głowie i grafitowych oczach. Szedł powoli przez park. Niczego nie można uronić, przegapić, każdy szczegół się liczy.
I były one - sygnały i symbole.
Najpierw motyl. Przeleciał nad brukowaną aleją (bruk chyba pozbawiono znaczenia) i usiadł na ławce. Mignął trzy razy szkarłatnymi pręgami i zwarł ze sobą skrzydła. Rusałka admirał. Zapowiada spotkanie, bez wątpienia spotkanie.
Potem prześwietlona przez słońce (warto przypomnieć - późnopopołudniowe) struktura lipowego liścia. Zawahał się przez moment, ale szybko sobie przypomniał. Liść to tamta ławka po drugiej stronie wzgórza. Tam też rośnie lipa i wtedy (nieważne kiedy, on i jego pamięć nie mają żadnego znaczenia) też widział, jak światło przebija przez zielone serce.
Następnie odbicie postrzępionej chmury w kałuży. Och, jakież to proste. W translacji z języka znaków - szczęście, głupie, ślepe szczęście, które znaczy jeszcze mniej niż on sam.
I jeszcze krzyk sójki . Czyli ktoś dawno niewidziany.
Rzucił się biegiem na szczyt wzniesienia czując, co zastanie po drugiej stronie. Zachował się jak uczniak, który rzuca książkę pewien, że już wszystko wie. Nie zauważył (nie chciał zauważyć?) smutnej rusałki żałobnik na niewielkim murku, opadłego liścia klonu i własnego odbicia w wodzie.
Ze szczytu wzgórza zobaczył więc tylko pustą ławkę w parku, skąpaną w późnopopołudniowym słońcu. I sierpień, oczywiście. Lato powoli się kończyło i nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
piątek, 13 sierpnia 2010
Elegia na śmierć starego sąsiada
umarł sąsiad
nic wielkiego
zdarza się
sąsiadom umierać
jedno mnie tylko martwi:
teraz pamiętają
ach biedny dziadek mógł
jeszcze trochę
tak nagle
szkoda
no i pogrzeb kwiaty znicze
stypa
ale potem się rozjadą
zapomną na pewno
jak nic zapomną
wszystko w moich rękach
muszę zebrać wspomnienia
narzekanie
na ból w krzyżu
na pogodę
na nas, że hałasujemy
zebrać, zapieczętować
i zapamiętać
to niewiele
ale przedłużę mu życie
o moje życie
w ciepłym schronieniu
między kolegą z naprzeciwka
jakimś wujkiem
i kilkoma innymi
poistnieje sobie
jeszcze chwilę
ponarzeka
na ból w krzyżu
na pogodę
na nas, że hałasujemy
a pewnego dnia
razem ze mną
rozsypie się w proch
już tak na zawsze
nic wielkiego
zdarza się
sąsiadom umierać
jedno mnie tylko martwi:
teraz pamiętają
ach biedny dziadek mógł
jeszcze trochę
tak nagle
szkoda
no i pogrzeb kwiaty znicze
stypa
ale potem się rozjadą
zapomną na pewno
jak nic zapomną
wszystko w moich rękach
muszę zebrać wspomnienia
narzekanie
na ból w krzyżu
na pogodę
na nas, że hałasujemy
zebrać, zapieczętować
i zapamiętać
to niewiele
ale przedłużę mu życie
o moje życie
w ciepłym schronieniu
między kolegą z naprzeciwka
jakimś wujkiem
i kilkoma innymi
poistnieje sobie
jeszcze chwilę
ponarzeka
na ból w krzyżu
na pogodę
na nas, że hałasujemy
a pewnego dnia
razem ze mną
rozsypie się w proch
już tak na zawsze
piątek, 6 sierpnia 2010
Ludzie z parasolami
Idziemy w deszczu. Oni - ludzie z parasolami i my - ludzie bez parasoli. Ulewa jest ulewą z prawdziwego zdarzenia - zadbała nawet o to, by nie było się gdzie skryć. Pusta, głupia ulica bez jednego choćby zadaszenia.
My, ludzie bez parasoli nie czujemy już nawet wściekłości. Przemokliśmy do tego stopnia, że jest nam tylko zimno. Upajająca bezradność co chwila próbuje przerodzić się w ironiczny dystans i przerywa szum padającej wody czyjąś niby to wesołą wypowiedzią.
- I am dancing in the rain.
- Wyglądamy jak zmokłe kury.
Nie, żeby nie było to zabawne. Na pewno było. I śmieszyłoby nas zapewne, gdyby nie upodlający widok z przodu - trójka zadowolonych z siebie ludzi, bezpiecznych i suchych pod czarnymi płachtami. Tak naprawdę próbowaliśmy już wszystkiego. Od prób wyszydzenia - ach, nie jesteśmy z cukru, to tylko mżawka - po obłąkańcze szukanie pozytywów - taki spacer jest dobry dla zdrowia! Nie jest, dobrze o tym wiedzieliśmy. Tym bardziej bolesna zazdrość kazała nam spoglądać w stronę ludzi z parasolami.
Nie wiem, co bardziej nam doskwierało. Deszcz i zimno, czy raczej świadomość, że im jest sucho i ciepło. A może poczucie, że nie jesteśmy panami własnego losu? Brak alternatywy? Oni w każdej chwili mogą schować swoją osłonę i moknąć tak jak my - jeśli by tylko zechcieli. My możemy chcieć i chcieć - lecz i tak nie zmienimy swojego położenia. Nie mamy wyboru. Upodlające.
W którymś momencie ktoś rzucił hasło, by zrównać wszystkich idących. Taka mała powtórka z rewolucji: zabrać tym, którzy mają więcej. Nie po to, by samemu zdobyć przewagę - broń Boże, to byłaby kradzież! - lecz po to, by nikt nie miał lepiej niż my. Połamać parasole i połączyć się, zbratać w udręce. Inny, rozsądniejszy głos zgasił jednak ten pomysł w zarodku.
Nagle przyszło oświecenie - pomyśleliśmy o niedalekiej przyszłości. W końcu musi wyjść słońce, a oni zostaną na ulicy z mokrymi, ciężkimi od deszczu parasolami w dłoniach. My zaś, powoli schnąc, dojdziemy do celu niczym nieobciążeni! Ruszyliśmy więc raźniej, rozkoszując się tą ideą, upatrując przyszłych korzyści.
Wtedy jednak teraźniejszość przypuściła zdecydowany atak. Ulewa przybrała na sile, zabłysło, zagrzmiało i zrobiło się nieprzyjemnie. Ciężkie krople spływały po twarzach mieszając się po drodze ze łzami bezsilności. Nawet nadzieja, że wkrótce parasole naszych gnębicieli okażą się niewystarczające, okazała się płonna. Solidny, zachodni sprzęt doskonale sprawdzał się w trudnych warunkach. A deszcz padał coraz gęściej.
Szliśmy więc dalej pustą, głupią ulicą. Oni - ludzie z parasolami i my - ludzie bez parasoli.
My, ludzie bez parasoli nie czujemy już nawet wściekłości. Przemokliśmy do tego stopnia, że jest nam tylko zimno. Upajająca bezradność co chwila próbuje przerodzić się w ironiczny dystans i przerywa szum padającej wody czyjąś niby to wesołą wypowiedzią.
- I am dancing in the rain.
- Wyglądamy jak zmokłe kury.
Nie, żeby nie było to zabawne. Na pewno było. I śmieszyłoby nas zapewne, gdyby nie upodlający widok z przodu - trójka zadowolonych z siebie ludzi, bezpiecznych i suchych pod czarnymi płachtami. Tak naprawdę próbowaliśmy już wszystkiego. Od prób wyszydzenia - ach, nie jesteśmy z cukru, to tylko mżawka - po obłąkańcze szukanie pozytywów - taki spacer jest dobry dla zdrowia! Nie jest, dobrze o tym wiedzieliśmy. Tym bardziej bolesna zazdrość kazała nam spoglądać w stronę ludzi z parasolami.
Nie wiem, co bardziej nam doskwierało. Deszcz i zimno, czy raczej świadomość, że im jest sucho i ciepło. A może poczucie, że nie jesteśmy panami własnego losu? Brak alternatywy? Oni w każdej chwili mogą schować swoją osłonę i moknąć tak jak my - jeśli by tylko zechcieli. My możemy chcieć i chcieć - lecz i tak nie zmienimy swojego położenia. Nie mamy wyboru. Upodlające.
W którymś momencie ktoś rzucił hasło, by zrównać wszystkich idących. Taka mała powtórka z rewolucji: zabrać tym, którzy mają więcej. Nie po to, by samemu zdobyć przewagę - broń Boże, to byłaby kradzież! - lecz po to, by nikt nie miał lepiej niż my. Połamać parasole i połączyć się, zbratać w udręce. Inny, rozsądniejszy głos zgasił jednak ten pomysł w zarodku.
Nagle przyszło oświecenie - pomyśleliśmy o niedalekiej przyszłości. W końcu musi wyjść słońce, a oni zostaną na ulicy z mokrymi, ciężkimi od deszczu parasolami w dłoniach. My zaś, powoli schnąc, dojdziemy do celu niczym nieobciążeni! Ruszyliśmy więc raźniej, rozkoszując się tą ideą, upatrując przyszłych korzyści.
Wtedy jednak teraźniejszość przypuściła zdecydowany atak. Ulewa przybrała na sile, zabłysło, zagrzmiało i zrobiło się nieprzyjemnie. Ciężkie krople spływały po twarzach mieszając się po drodze ze łzami bezsilności. Nawet nadzieja, że wkrótce parasole naszych gnębicieli okażą się niewystarczające, okazała się płonna. Solidny, zachodni sprzęt doskonale sprawdzał się w trudnych warunkach. A deszcz padał coraz gęściej.
Szliśmy więc dalej pustą, głupią ulicą. Oni - ludzie z parasolami i my - ludzie bez parasoli.
Subskrybuj:
Posty (Atom)