Idziemy w deszczu. Oni - ludzie z parasolami i my - ludzie bez parasoli. Ulewa jest ulewą z prawdziwego zdarzenia - zadbała nawet o to, by nie było się gdzie skryć. Pusta, głupia ulica bez jednego choćby zadaszenia.
My, ludzie bez parasoli nie czujemy już nawet wściekłości. Przemokliśmy do tego stopnia, że jest nam tylko zimno. Upajająca bezradność co chwila próbuje przerodzić się w ironiczny dystans i przerywa szum padającej wody czyjąś niby to wesołą wypowiedzią.
- I am dancing in the rain.
- Wyglądamy jak zmokłe kury.
Nie, żeby nie było to zabawne. Na pewno było. I śmieszyłoby nas zapewne, gdyby nie upodlający widok z przodu - trójka zadowolonych z siebie ludzi, bezpiecznych i suchych pod czarnymi płachtami. Tak naprawdę próbowaliśmy już wszystkiego. Od prób wyszydzenia - ach, nie jesteśmy z cukru, to tylko mżawka - po obłąkańcze szukanie pozytywów - taki spacer jest dobry dla zdrowia! Nie jest, dobrze o tym wiedzieliśmy. Tym bardziej bolesna zazdrość kazała nam spoglądać w stronę ludzi z parasolami.
Nie wiem, co bardziej nam doskwierało. Deszcz i zimno, czy raczej świadomość, że im jest sucho i ciepło. A może poczucie, że nie jesteśmy panami własnego losu? Brak alternatywy? Oni w każdej chwili mogą schować swoją osłonę i moknąć tak jak my - jeśli by tylko zechcieli. My możemy chcieć i chcieć - lecz i tak nie zmienimy swojego położenia. Nie mamy wyboru. Upodlające.
W którymś momencie ktoś rzucił hasło, by zrównać wszystkich idących. Taka mała powtórka z rewolucji: zabrać tym, którzy mają więcej. Nie po to, by samemu zdobyć przewagę - broń Boże, to byłaby kradzież! - lecz po to, by nikt nie miał lepiej niż my. Połamać parasole i połączyć się, zbratać w udręce. Inny, rozsądniejszy głos zgasił jednak ten pomysł w zarodku.
Nagle przyszło oświecenie - pomyśleliśmy o niedalekiej przyszłości. W końcu musi wyjść słońce, a oni zostaną na ulicy z mokrymi, ciężkimi od deszczu parasolami w dłoniach. My zaś, powoli schnąc, dojdziemy do celu niczym nieobciążeni! Ruszyliśmy więc raźniej, rozkoszując się tą ideą, upatrując przyszłych korzyści.
Wtedy jednak teraźniejszość przypuściła zdecydowany atak. Ulewa przybrała na sile, zabłysło, zagrzmiało i zrobiło się nieprzyjemnie. Ciężkie krople spływały po twarzach mieszając się po drodze ze łzami bezsilności. Nawet nadzieja, że wkrótce parasole naszych gnębicieli okażą się niewystarczające, okazała się płonna. Solidny, zachodni sprzęt doskonale sprawdzał się w trudnych warunkach. A deszcz padał coraz gęściej.
Szliśmy więc dalej pustą, głupią ulicą. Oni - ludzie z parasolami i my - ludzie bez parasoli.
piątek, 6 sierpnia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Oni, ludzie z parasolami, kiedyś się doigrają. Nas, ludzi bez parasoli, spotkało to po prostu wcześniej.
OdpowiedzUsuńA gdzie jest trzeci wariant? Są jeszcze ludzie naprawdę kochający deszcz! :)
OdpowiedzUsuń