czwartek, 22 października 2009

Książki najgorsze


"Donald spojrzał Chryzopryzie w oczy i rzekł:
- Jesteś miłością mego życia, Chryzopryzo!
- Jesteś miłością mego życia, Donaldzie!
- Woda wrze w temperaturze 100 stopni Celsjusza!
- Laminina to białko należące do glikoprotein o masie 240 kDa !
Niespodziewanie rozmowę przerwał im Jarosław. Ten niski, czarny Żyd-pederasta rodem zza Wołgi jak zwykle wprowadzał w życie jakiś zdradziecki plan. Uknuł niecny spisek, mający na celu ostateczne zniszczenie miłości między Donaldem a Chryzopryzą. Nie ma sensu wyjaśniać, o jaki spisek chodzi. Był Żydem, więc musiał być to spisek niecny.
- Oto nadchodzi kres wielkiej miłości! Nareszcie doczekałem się wendetty, za okres permanentnej, eminentnie pejoratywnej nostalgii za czymś bliżej nieokreślonym, spotęgowanej przez konstruktywistyczny komplikacjonizm, będący implikacją waszych poczynań!

Niechybnie doprowadziłby do śmierci bohaterów, gdyby z nieba nie zleciał nagle wampir Charlie, wysoki, piękny i przystojny blondyn o niebieskich oczach.
- Stój, drapichruście! – zawołał.
- Czemuż mam przystanąć? – odparł wyżej wspomniany drapichrust.
- Bo jesteś zły, a ja przybyłem Cię zgładzić.
- Ojej!

Po czym wampir zabił Jarosława i odtąd żyli długo i prawie-szczęśliwie. Prawie, bo między trójką bohaterów na pewno doszłoby do sporów i niesnasek na tle emocjonalno-seksualnym, ale w końcu wszystko i tak skończyło się happy endem. Koniec.

A nie, jeszcze ostatnie słowa Donalda:
- Dobro jest dobro, a zło jest złe!
I odpowiedź Chryzporyzy:
- Zaiste! Nie każde drzwi mają klamkę. Od nas zależy, czy pójdziemy tymi, które mają klamkę.
No i jeszcze Donnie, dla uzupełnienia:
- Ale pamiętaj, że miłość zawsze podpowie nam właściwie rozwiązanie!"


Nie słyszę braw? No, już lepiej. Tak moi drodzy, to właśnie była powieść idealna. Idealna z punktu widzenia statystycznego polskiego czytelnika. Czytelnik taki jest hybrydą nastolatki, przeciętnego przedstawiciela klasy średniej, gospodyni domowej, woźnej lub księgowej oraz przeintelektualizowanego nastolatka.
Jest to rzecz jasna powieść idealna w sensie statystycznym, tj. każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Wbrew przysłowiu, że jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził, narodził się ktoś, kto wszystkim dogodził i tym kimś jestem ja we własnej osobie.
Jako że moje dzieło może wydawać się nieco chaotyczne, omówię po kolei wszystkie znajdujące się w nim ważne z perspektywy polskiego czytelnika elementy, by każdy mógł docenić to małe arcydziełko.

1. Jednowymiarowość.
"Był Żydem, więc musiał być to spisek niecny"

Jak zapewne zdążyliście zauważyć, opowieść ta unika jakiejkolwiek wieloznaczności. Jest prosta jak konstrukcja cepa i psychika przeciętnego Polaka. Są ci źli i ci dobrzy, wszystko jest czarne i białe. Nikt nie bawił się tu w tandetne smaczki i półcienie. Bo po co? Lepiej, gdy czytelnik ma wszystko ma podane na tacy i nie musi rozstrzygać dylematów w stylu „czy Niemiec może być dobry?” O nie nie, żadnych tego typu bredni. Każdy Niemiec to ziejący nienawiścią hitlerowski zbrodniarz. I pederasta. Wszystko musi być jak u Sienkiewicza. „Ten zły” to Arab, czarny, albo Krzyżak*. Dwa bieguny, ogień i woda, by Broń Boże umysł nie pogubił się w odczytywaniu skomplikowanych intencji . Można oczywiście dopuścić sytuację, w której ktoś, początkowo wydający się Polakiem, okaże się Żydem, uważane jest to jednak za tanią sztuczkę i mącenie wody. W rynsztoku.

2. Prawda.
"Woda wrze w temperaturze 100 stopni Celsjusza!"

Powieść bez prawd jest bezużyteczna. Nie po to taki statystyczny Polak męczy biedne, chore od ekranu komputera** oczy, czytając całe 100 (panie Boże, zmiłuj Ty się, do stu to ja ledwo doliczyć potrafię!) stron, aby niczego się o życiu nie dowiedzieć. A i prawda taka musi być dobrze widoczna, by nie musieć czytać (o Boziuniu!) czegoś DWA razy! Dwieście stron, wyobrażacie sobie? Nie, tak być nie może. Prawda ma być oczywista. Że dwa plus dwa to cztery, to jest PRAWDA! Przez duże G. A dla bardziej wymagających piękne złote myśli w stylu „miłość zawsze zwycięża, wystarczy chcieć”. Istnienie Viagry pokazuje jednak, że „chcieć” to czasem za mało, więc można użyć czegoś w stylu „każdy z nas jest jak pusta butelka – można ją napełnić miłością”. Albo czymkolwiek. Należy przy tym strzec się skomplikowanych ciągów logicznych (jeśli a i b, to c i d nie, lecz jeśli a i c, to de tak), bo to wymagało by już trzykrotnego czytania. A trzy czytania o tylko u tych złodziei, w sejmie.

3. Mądrość.
"Okres permanentnej, eminentnie pejoratywnej nostalgii za czymś bliżej nieokreślonym, spotęgowanej przez konstruktywistyczny komplikacjonizm"

W naszej powieści funkcję „mądrości” pełni wypowiedź Jarosława o konstruktywistycznym komplikacjoniźmie. Celowo włożyłem ją w usta schwarzcharakteru, by dać do zrozumienia tym mniej rozwiniętym czytelnikom, że na wszelki intelektualizm zgadzamy się tylko w sztywnie wytyczonych ramach. Inaczej rozlezie się to plugastwo i jeszcze zmusi do myślenia (brr!). A tak jest to niegroźne, a i dowiedzieć się czegoś można. Im mądrość mądrzejsza, tym lepiej. Dzięki temu po lekturze ostatniej książki Browna niemal każda polska gospodyni domowa to spec od antymaterii. I na kółku różańcowym można zaszaleć. Ksiądz na pewno nie wie, czym jest konstruktywistyczny komplikacjonizm.

4. Miłość
"- Jesteś miłością mego życia, Chryzopryzo!
- Jesteś miłością mego życia, Donaldzie!"


Życie bez miłości jest miałkie, nijakie i pozbawione sensu. Najlepiej wiedzą to ci, których życia są miałkie, nijakie i pozbawione sensu, czyli statystyczni Polacy. Dlatego z odsieczą przychodzi im literatura, w której odnaleźć mogą chociaż cień winionych westchnień, spotkań w ogrodzie i pocałunków Romea z Julią. No dobra, zagalopowałem się. Mogą więc odnaleźć pocałunki Edwarda Cullena z jakąśtam (lub Donalda z Chryzopryzą, rzecz jasna) bezimienną szwaczką czy inną zakompleksioną dzieweczką. Nic tak nie rozgrzewa serca, naprawdę.

5. Piękno (boskość).
"Wysoki, piękny i przystojny blondyn o niebieskich oczach"

W książce wszystko musi być piękne. Nie, nie piękne w sposób, w jaki rozumieją to ci pomyleni artyści. Piękne - czyli ładne, gładkie, lśniące niczym pupcia niemowlaczka i czyste niby dziewica***
Hm, cóż rozumiemy dziś pod przymiotnikiem „boski”? Ano, trzeba przyznać, że pojęcie boskości uległo wypaczeniu. Dziś nie jest już wymagane ciskanie gromów, zamienianie się w byka czy picie nektaru. Teraz wystarczy być bladolicym, metro(czy aby tylko metro?)seksualnym lalusiem o powłóczystym spojrzeniu transwestyty, by wszystkie laski rzucały ci się na szyję. Musiałem jednak wyjść naprzeciw oczekiwaniom czytelniczek i stworzyć naszego wampira (dziwność to też duży plus), który jednak z boskości ma tylko to, że uczyniłem go na swój obraz i podobieństwo.

6. Przesłanie.
" Nie każde drzwi mają klamkę. Od nas zależy, czy pójdziemy tymi, które mają klamkę"

Przesłanie to podstawa. Z dzieła musi wypływać, niczym ścieki z rynsztoka, jakaś nauka o życiu. Rzecz jasna nie może być to nauka zawoalowana lub ukryta, nie, ma być obwieszczona wszem i wobec i powtórzona trzydzieści razy z podkreśleniem i pogrubieniem i kursywą, by każdy wiedział, gdzie ją znaleźć. Z mojej opowiastki można wysnuć ciekawą refleksję na tematy związane z drzwiami. Jak to się jednak ma do życia - rozstrzygnijcie sami. I oczywiście wszystko, ale to wszystko da się zrobić dzięki miłości - to obowiązkowy punkt programu. Miłość ratuje życie, zmienia zło w dobro, otwiera puszki zębami, pierze wszystko prócz kieszeni, myje naczynia i odbiera dzieci ze szkoły.


To oczywiście tylko mały wycinek, ale przedstawiłem przynajmniej większość cech powieści, która zadowoliłaby wybredne gusta przeciętnego polskiego konsumenta.

Jednowymiarowość. Prawda. Miłość. Mądrość. Piękno. Przesłanie.

I Mdłości.



* średniowieczne określenie hitlerowca
** w domyśle: wódki
*** patrz: Czerwona Księga Gatunków Zagrożonych, http://pl.wikipedia.org/wiki/Czerwona_Ksi%C4%99ga_Gatunk%C3%B3w_Zagro%C5%BConych

wtorek, 20 października 2009

Świat według Bundych


Niektórzy zastanawiali się, czy Theodore Robert Bundy jest protoplastą serialowej postaci Ala Bundy'ego. Podobne insynuacje trzeba uznać za wysoce idiotyczne. Nie wydaje mi się, by ten sympatyczny, choć nieco frajerowaty bohater sitcomu miał na koncie czterdzieści zabójstw kobiet z użyciem tępych narzędzi, z tego, co wiem, nie wynika także, by skończył na krześle elektrycznym w więzieniu stanowym na Florydzie jako jeden z najgroźniejszych seryjnych zabójców w historii.

Mimo to świat, jaki chcę tu opisać, jest światem nie według Ala, lecz właśnie Teda Bundy'ego i jemu podobnych. To miejsce ponure i straszne, straszniejsze niż jakiekolwiek inne - ale warte poznania. Psychika wielokrotnego mordercy wymyka się wszelkim próbom zrozumienia, logiki i jakiemukolwiek poczuciu moralności. Jest przerażająca, stanowi zagadkę, a jednocześnie pokazuje, że człowiek ma swoją ciemną stronę, a to, kiedy i czy się ona ujawni, wcale nie jest łatwe do przewidzenia.

Samo pojęcie "seryjnego zabójcy" zostało wymyślone przez agenta FBI, Roberta Resslera w latach 70. Zabójcą takim nazywamy człowieka, który na przestrzeni czasu dokonuje kilku lub kilkunastu powiązanych ze sobą morderstw. Od "zwykłych" zbrodniarzy wyróżnia ich to, że popełnione przestępstwa najczęściej mają motywy seksualne, związane ze swoistymi psychozami (np. Richard Ramirez, który mordował i gwałcił jakoby na polecenie "Szatana"), rzadko lub prawie wcale nie mając celów ekonomicznych (choć niektórzy psychologowie uznają, że jedną z przyczyn takich zabójstw mogą być głęboko zakorzenione mechanizmy związane ze zdobywaniem statusu społecznego).

Jak wygląda "statystyczny" seryjny zabójca? Jest mężczyzną, białym Amerykaninem, wywodzącym się z klasy niższej lub średniej. Tak naprawdę jednak trudno znaleźć jedną wspólna dla nich charakterystykę. Niektórzy np. mają problemy w nauce, rzucają szkołę i już od dziecka zajmują się przestępstwami. Inni natomiast (jak "nasz" Ted) dorastają w porządnych rodzinach, a na studiach osiągają niesamowite wyniki. Warto dodać, że słynny swojego czasu Unabomber (piroman polskiego pochodzenia) miał IQ równe 170 (jak Einstein) i doktorat z matematyki na Harvardzie. Znaczna jednak ich grupa była wychowywana przez samotną matkę, wykorzystywana seksualnie, a w najbliższym otoczeniu nadużywano alkoholu i narkotyków. Co najdziwniejsze, w wielu przypadkach nie zdradzali oni żadnych oznak choroby psychicznej.

Czy człowiek taki wyróżnia się czymś szczególnym? Problem tkwi w tym, że nie. Z pozoru każdy z nich to normalny, często bardzo inteligentny, zdrowy facet. Dopiero bliższe przyjrzenie się pokazuje, że zdradza skłonności do izolowania się od innych, ma problemy z nawiązywaniem kontaktów, czasami niechcący przejawia też głęboko skrywaną przemoc (na przykład - jak Ed Kemper, który grzebał żywcem koty).

Kogo mordują? Wszystkich, lecz zależy to od zabójcy. Ramirez ma na swoim "koncie" kobiety, mężczyzn, dzieci i starców. Trzeba jednak zauważyć, że znaczną większość ofiar stanową kobiety, co związane jest z seksualnym podłożem zjawiska. Bundy i Kemper na przykład mieli obsesję na punkcie studentek. Ted "polował" ponoć zwłaszcza na te dziewczyny, które przypominały jego miłość z czasów młodości, sam zaś powiedział, że są to "wyidealizowane kobiety". Anima?

Jakie mają motywy? Wyróżnia się trzy rodzaje motywacji, jakie towarzyszą seryjnym zabójcom. Pierwszą z nich jest "wizjonerstwo", czyli przeświadczenie o otrzymywanych z rozmaitych pozamaterialnych światów wskazówek i nakazów (Ramirez z Szatanem), które skłaniają do zbrodni; drugą nazywa się "misjonarstwem", czyli swoistą misją, jaką morderca ma do spełnienia (np. eliminacja klas wyższych). Trzecią grupę stanowią tzw. hedoniści, którzy z popełnianych czynów czerpią przyjemność na różnych polach (seksualnych, emocjonalnych,związanych z posiadaniem władzy nad inną osobą). W wielu relacjach takich zabójców można znaleźć twierdzenie, że sam mord nie sprawiał im przyjemności, a jedynie przynosił ulgę. Bundy twierdził, że w zabójstwie pociąga go jedynie samo "polowanie" na ofiarę.

Jak zaś wygląda sam mord? Rozmaicie. Niektórzy wabią ofiary np. do samochodu i tam zabijają ciosem tępego narzędzia, inni wchodzą do domów, używając broni palnej. Często pozbawianiu ofiary życia towarzyszy znęcanie się nad ciałem, na ogół jednak już po jej śmierci. U części z oprawców ma to wymiar rytualny, u innych jest przejawem swoistych zaburzeń umysłowych.

Proces ścigania takiego zabójcy jest na ogół bardzo trudny i czasochłonny. Zostawia on po sobie mało śladów, dużo czasu mija też, zanim znajdzie się jakieś cechy wspólne między poszczególnymi mordami. Przestępca tworzy tzw. "inscenizację" - zostawia liściki, pisze do gazet, albo kładzie jakiś przedmiot na miejscu zbrodni (jak np. karta do gry w przypadku działających parę lat temu "Snajperów z Waszyngtonu"). Prowadzi specyficzną grę ze służbami ścigania, często zmieniając miejsce działania - potrafią przebyć nawet kilka tysięcy kilometrów, "uśpić" działalność, by niespodziewanie zaatakować. Obecnie tworzy się skomplikowane portrety psychologiczne, szczegółowe ekspertyzy i inne działania, mające na celu identyfikację takiego człowieka. Często jednak nawet pełna wiedza co do tego, kto jest winny, nie wystarcza do ujęcia sprawcy, który się ukrywa. W wielu przypadkach do ujęcia zabójcy dochodzi zupełnie przypadkowo, gdy np. zatrzyma się go do kontroli drogowej.

Nie udało się jeszcze do końca poznać psychiki takich ludzi. Jest na wskroś przerażająca, czym od lat budzi ciekawość i lęk. Seryjni mordercy mogą być opętanymi, działającymi jak psychopaci wariatami, większość jednak zawsze zachowuje spokojny cynizm, spokój i wyrachowanie. Nie ulegają emocjom, nie czują żadnej litości wobec ofiar. Często przyznają się do winy, wyrażają pozorną skruchę, ale zawsze jest to przez nich sterowane. Bundy do końca utrzymywał, że chce powiedzieć prawdę, ale coś mu to nie umożliwia. Co ciekawe, przedstawił też teorie, jakoby czuł w sobie jakąś "istotę", niezależna od niego, która kazała mu dokonywać zabójstw. Psychiatrzy badający go stwierdzili jednak, że całą tę historię świadomie wymyślił! Wielokrotnie jednak oszukiwał badaczy, jako że sam był absolwentem psychologii.

Nadal nie potrafimy waśnić, skąd tacy ludzie biorą się wśród nas. Nie jest to jednak (jak by chcieli niektórzy) zagadka nie do rozwiązania. Być może w końcu dowiemy się, czemu istota ludzka, z jednej strony zdolna do aktów twórczych, odruchów altruistycznych, bezinteresownych, ma także inną naturę - mroczną, gotową zabijać bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia.

A w następnej odsłonie Świata według Bundych - Ted Kaczynski ps. Unabomber, najsłynniejszy na świecie piroman.





Przydatne linki i literatura:
http://www.cns.uw.edu.pl/skrypt/Prawo/prezentacja5.pdf
http://pl.wikipedia.org/wiki/Seryjny_morderca
http://radoslaw.ligas.webpark.pl/psychologia/przestepcy_seryjni.html


E. Leyton "Polowanie na Ludzi" wyd. poL. 1986
D. Buss "Morderca za ścianą - dlaczego zabijamy?" GWP 2009

niedziela, 18 października 2009

O miłości ciąg dalszy

Mój ostatni tekst poświęcony „zwierzęcemu”, czyli chemiczno - biologicznemu pochodzeniu miłości wzbudził tyle kontrowersji, że muszę chyba wyjaśnić kilka związanych z nim kwestii. Wyjaśnienie to będzie polegało na przedstawieniu argumentów, teorii, lub po prostu zwykłych wypowiedzi różnych osób na ten temat (często nieco zmienionych, by nadać im szerszy kontekst) i moich komentarzy na nie.

1. Sprowadzenie uczuć do sfery czysto naukowej odbiera im całe piękno.

Z tym absolutnie się zgodzić nie mogę. Wyjaśnienie danego zjawiska i odkrycie, jakie procesy za nie odpowiadają, w niczym go nie umniejsza. Dziś wiemy, że światło gwiazd powstaje w wyniku potężnych reakcji nuklearnych, znamy ich skład chemiczny. Czy wiedząc to wszystko patrzymy na nocne niebo z mniejszym podziwem, niż ludzi przed tysiącami lat? Nie sądzę. Dzieje się wręcz odwrotnie, nauka ukazuje nam świat w całym jego bogactwie i pięknie. Udowadnia nam, jak cudownie jest skonstruowany. Nie ma w tym nic ze „zwierzęcości” – ewolucyjne pochodzenie miłości wcale nie oznacza, że niczym nie różnimy się od szympansów. Uznając takie podejście można się naprawdę romantycznie i niesamowicie zakochiwać , co mogę potwierdzić osobiście.

2. Jeśli miłość to chemia, to życie nie ma sensu. Istniejemy tylko po to, by przedłużyć gatunek? Przecież uczucie nadaje wszystkiemu znaczenie, jest jedyną prawdziwą wartością. Jeśli okaże się zwykłą reakcją chemiczną - okaże się bezwartościowe.


Znowu nieprawda. Czemu tak zwracamy uwagę na przyczynę? Czy to, że nasze emocje są jest zjawiskiem naturalnym, a nie duchowym, zmienia coś w ich istocie? Czy inaczej przez to patrzy się na kochanych ludzi? Nie.
Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że takie rozwiązanie nie daje już łatwych pocieszeń. Nie gwarantuje, że miłość przynosi ocalenie, zwycięża śmierć. To wszystko jest kwestią jedynie przypadku. „Ci, którzy kochają, giną tak samo jak inni”*.

3. A gdzie w tym Bóg?


Odpowiedź jest prosta – na początku. Odkrycie przyczyn ludzkich zachowań nie jest odkryciem przyczyn istnienia człowieka. Nigdy nie zrozumiem kreacjonistów, którzy Bogu daliby siedem dni, słonko, ptaszki, Adama i Ewę i kazaliby Mu z tego ulepić Wszechświat. To ewidentne odbieranie geniuszu Stwórcy. Zdecydowanie bardziej przemawiałby do mnie Ktoś, kto bez uciekania się do tanich sztuczek uczyniłby wszystko jedynie popychając pierwszy klocek domina, by reszta potem potoczyła się sama, lecz po Jego myśli. Brak metafizyki w miłości jest dla mnie raczej dowodem istnienia Boga, który doprowadził (bez użycia jakiekolwiek „magii) do wyewoluowania najszlachetniejszych uczuć, prawdy, dobra, piękna i miłości z organizmów jednokomórkowych.
Choć rzecz jasna taka koncepcja może być przez innych uznana jako argument na coś przeciwnego. Jak jest w istocie – być może nie dowiemy się nigdy.

4. Po co rozbijać każde gówno na atomy? Nie lepiej po prostu kochać?

Jest to tak naprawdę pytanie o sens nauki. Po co nam ona? Ano po to, byśmy wszystko rozumieli. Po to, byśmy te wiedzę potrafili wykorzystać i sprawić, by życie stawało się lepsze. Ale i po to, by po prostu wiedzieć, nawet gdy nie ma to zastosowania praktycznego. Nauka to sztuka, a sztuka może istnieć tylko dla samej siebie. Szukanie przyczyn jakiejś rzeczy wcale nie wyklucza zwykłego cieszenia się nią. Można żyć, jednocześnie wiedząc „dlaczego”.

Można więc i kochać, rozbijając każde gówno na atomy.



* Parafraza słów Marka Edelmana. Nie żebym uważał go za jakiś autorytet, po prostu się zgadzamy w tej kwestii.

piątek, 16 października 2009

W hołdzie mijanym pięknościom

Dziewczyno, która mnie mijasz ,
dziewczyno , czyjaś ty, czyja?
Oślepiła mnie twoja uroda -
a szkoda, a szkoda

Nasz kochany świat zdecydowanie nie należy do rodziny światów sprawiedliwych. Daleko mu, niestety, daleko, do pozornej choćby praworządności. Najjaskrawszym przykładem tego bezprawia jest dla mnie niewdzięczność.

Czy nie jest tak, że im większy ktoś poniesie wkład, im większą ma zasługę - tym mniej dostanie w zamian? Nie mówię tu bynajmniej o dobrach materialnych. Zazwyczaj ci, którzy odgrywają wielkie role, nie mogą liczyć nawet na wdzięczność. I właśnie z jednym z przejawów takiego traktowania postanowiłem powalczyć. Najbardziej wyraźny przykład jawnej niesprawiedliwości dotyczy mijanych przypadkiem piękności płci przeciwnej. Nie dziwcie się temu, urocze damy spotykane w rozmaitych miejscach to najbardziej niedoceniona instytucja świata.
Nie oślepiaj, przymruż oczy na chwilę ,
nie oślepiaj , bo drogę pomylę,
nie oślepiaj - bo mi wszystko przesłaniasz -
nie oślepiaj, włącz światła mijania!
Nie oślepiaj - promienna, urocza -
nie po oczach , kochanie, nie po oczach!

To uczucie zna chyba każdy (każdy wrażliwy na piękno, rzecz jasna). Wyobraźmy sobie taką sytuację: idziesz sobie szarą ulicą szarego miasta, wokół szaro i ponuro, pada szary, obleśny deszcz. Nad Tobą - szare niebo, pod Tobą - szary chodnik. Wszystko jest szare i brzydkie, atmosfera przytłacza i sprawia, że na sercu zalega obrzydliwy ciężar. Wchodzisz do szarego autobusu. Kupujesz szary bilet od szarego kierowcy, rozglądasz się niedbale i... świat nabiera tysięcy barw.

Zazwyczaj siedzi gdzieś z przodu. Patrzy się przed siebie. Czasem się uśmiecha, częściej jednak wygląda na zamyśloną. Włosy takiego anioła (jakież to puste i małe określenie!) cudownie kontrastują z bezbarwnym otoczeniem. Oczy - nie będę ich opisywał. W tym języku nie ma słów na opisanie czegoś tak pięknego.

Nerwowo szukasz miejsca do siedzenia, nie potrafiąc przy tym uniknąć ciągłego spoglądania w TAMTĄ stronę. Jeśli to możliwe - zajmujesz pozycję gdzieś naprzeciw, skąd masz świetny punkt obserwacyjny. Jeśli zaś nie da się usiąść tak, by nie stracić cudownej możliwości PATRZENIA, wolisz postać. Nawet, gdy plecy bolą. Stoisz aż do przystanku, na którym ONA wysiada.

Wiem, że istota taka musi czuć się głupio, gdy ktoś nawet nie stara się udawać, że kieruje oczy gdzieś indziej. Zawsze jednak w takiej sytuacji trzeba sobie powiedzieć, że identyczne wrażenie muszą mieć Słoneczniki Van Gogha, gdy setki gości wlepiają w nie zachwycone oczy w monachijskim muzeum.

Takie spotkanie wywraca świat do góry nogami na kilka minut. Szarość ulatuje i ustępuje miejsca prawdzie, dobru i pięknu.
Dziewczyno ulicą płynąca,
dziewczyno jaśniejsza od słońca!
Zapamiętać cię pewnie nie zdołam,
więc wołam, więc wołam:


Lepiej rzecz jasna, gdy taka perła wśród...* uczy się w Twojej szkole. Wtedy to cudowne doznanie towarzyszyć może na każdej (aach!) przerwie.

Ale ale, w czym tkwi wspomniana na początku niesprawiedliwość? Ano w tym, że takim cudom natury powinno się stawiać pomniki, przyznawać Noble i Złote Ordery Zasługi. Zło, od którego nas wybawiają, zabiłoby niejednego optymistę. O tak, przypadkowe piękności już niejednemu uratowały życie! Tymczasem nikt nie robi nic, by je jakoś szczególnie wynagrodzić (prócz paru śpiewograjków, których popisy wokalne przypominają dźwięki wydawane przez kogoś, kto w dzieciństwie raczył usiąść okrakiem na pile tarczowej). Niech więc ten hołd, jaki składam tu wszystkim uroczym, spotkanym na chwilę ideałom, będzie choćby częściowym zadośćuczynieniem!

Nie oślepiaj, przymruż oczy na chwilę,
nie oślepiaj , bo drogę pomylę,
nie oślepiaj - bo mi wszystko przesłaniasz -
nie oślepiaj, włącz światła mijania!

(J. Kofta- Nie Oślepiaj)

* - trzy kropki zostawiłem z chęci uniknięcia słowa "wieprzy"

wtorek, 13 października 2009

Gdzie się podziałeś, święty Franciszku?


Chodnik. Mokry, zimny, błyszczący od deszczu chodnik. Jest to ten rodzaj chodnika, na który na pewno się nie patrzy, idąc przed siebie. A czasem warto. Można, tak jak ja, zobaczyć na jego środku na wpół żywego gołąbka, owinąć go w foliowy, świetnie izolujący woreczek i zanieść do mieszkającego obok gołębnika. Oddając uroczego, chorego ptaszka w ręce sąsiadki owego ptasznika (jego w domu nie było) i widząc jej uśmiech na twarzy, poczułem się jakoś dziwnie. Z jednej strony ta miła osoba, którą na widok biedaka ogarnęła litość. A z drugiej moje wyobrażenie co stanie się z gołębiem, gdy w końcu trafi do zawodowca.

Już kiedyś widziałem takiego w akcji. Pewnego dnia wstałem, i swoim zwyczajem spojrzałem w okno, wychodzące akurat na drogę i dom naszego sąsiedniego gołębiarza. Na środku tej drogi leżał gołąb, szamocąc się wyraźnie. Z naprzeciwka akurat nadjechali rodzice. Tato wyszedł z samochodu, delikatnie (by broń Boże nie zrobić krzywdy!) podniósł nieszczęśnika, zawołał sąsiada i znowu bardzo ostrożnie podał ptaka przez siatkę. Pan Kola fachowo obejrzał zwierzaka, powiedział coś w stylu "eee" (w domyśle - nic z tego nie będzie), po czym chwycił go za ogon i trzy razy trzepnął łbem biedaka o betonową płytę. Taki los spotka zapewne mojego nowego przyjaciela.

Nie żebym próbował wyrazić jakieś oburzenie. Wręcz odwrotnie, mimo wszystko uważam, że nie było innego wyjścia i daleko mi do naiwnego pomstowania na zimnokrwistych morderców zwierząt. Chodzi mi o coś innego - o wrażliwość.

Brak jakiejkolwiek czułości na piękno natury jest dla mnie czymś o tyle niezrozumiałym, co i jeszcze dopuszczalnym do przyjęcia. Każdy jest inaczej skonstruowany, inaczej wychowany etc. Ktoś, kto nie widzi nic pięknego w lesie, kwiatkach, ptaszkach jest dla mnie kimś wewnętrznie uboższym, ale w gruncie rzeczy nie ma w tym nic specjalnie złego. Gorzej, gdy jakiś człowiek zdradza absolutny brak wrażliwości na los zwierząt. I znowu nie mówię tu o roztrzaskiwaniu czaszek gołębi o beton, tylko o zdarzenie, w którym chory ptak leży na środku chodnika,a nikt nawet nie raczy przesunąć go w którąś stronę, by uniknął rozdeptania lub przejechania przez rower. Nie wymaga to żadnego wysiłku i żadnego zaangażowania, a jest wyrazem pewnego rodzaju człowieczeństwa.

Od nikogo nie można oczekiwać, by jak święty Franciszek przenosił robaczki przez ścieżkę. Można natomiast twierdzić, że przyzwolenie na trzymanie psów w ciężkich warunkach, głodzenie kotów i strzelanie z wiatrówki do wróbli jest już czymś podłym. Patrzenie, jak chłop prowadzi wychudłą do żeber szkapiną, którą na dodatek okłada kijem i brak reakcji na taką sytuację również ma w sobie coś niehumanitarnego.
Jest też pewien typ ludzi, którzy wszelkie przejawy troski wobec braci mniejszych nazwą fanatyzmem. Ekologów okrzykną bandą złodziei, pedałów i Żydów, a kogoś, kto wstawi się za umęczoną krową, obrzucą wyzwiskami.

A nie chodzi tu o żadną skrajność. Uczucie litości nad bezbronnym stworzeniem jest po prostu przejawem zwykłego człowieczeństwa, na które stać chyba każdego. Dlatego warto czasem zająć się gołębiem, choćby po to, by miły starszy pan skrócił jego cierpienia przy pomocy płyty chodnikowej.

wtorek, 6 października 2009

Z dziennika młodego fizyka – miłość.

Czym jest miłość? Przez wieki ludzie tworzyli niezliczone ilości jej definicji. Niektórzy uważali, że można określić ją jako „akt nieustannego przebaczania, czułe spojrzenie, które wchodzi w nawyk”, inni widzieli w niej „tęsknotę za wiecznym zjednoczeniem z drugą osobą”, dla kolejnych to po prostu stan, gdy „jedno spada w dół (bo rzecz jasna da się spadać w górę – przyp. mój), drugie ciągnie je ku górze”.
Jak powstała? Nie wiemy. Być może skrystalizowała się z jakowejś transcendentnej rzeczywistości, by opaść niczym całun na nas wszystkich, wyznaczając nam cel i treść egzystencji?

Wszystko to oczywiście gówno prawda. Bzdury i dyrdymały wyssane z palca przez naiwnych romantyków, którzy zapewne bardzo chcieliby, by ich podrzędna, zniewieściała filozofia zastąpiła rzetelną naukę. Nigdy do tego nie dopuścimy!
Jak powszechnie wiadomo, miłość zaczęła się w momencie, w którym owulacja u małp człekokształtnych przeszła z widocznej na zewnątrz do ukrytej. Gdy samiec jakiegoś gatunku homo chciał przekazać swe geny dalej, musiał nieźle naczekać się na dni płodne partnerki (chyba, że akurat miał szczęście – obecnie uważane za nieszczęście – trafić za pierwszym razem). Trwało to nieraz cały miesiąc. Przez cały ten czas zmuszony był do zdobywania pożywienia dla siebie i samicy, dbania o jej bezpieczeństwo i wygodę. Nie dziwota, że niejeden rzucał to w cholerę i szukał szczęścia gdzie indziej.

Szybko okazywało się jednak, że szczęście nie jest tak łatwo zdobyć. Z ciężkim sercem wracał więc do porzuconej żony i cierpliwie wyczekiwał momentu, gdy pocznie w końcu małego, śliniącego się, obleśnego małpiszonka. Natura szybko okazała się sprytna i postanowiła wynagrodzić naszemu samczykowi trudy takiej konieczności. Wtedy mniej więcej ukształtowało się to, co dziś nazywamy miłością. Wówczas polegało to głównie na wydzielaniu dopaminy, serotoniny i endorfin, które to (działając m.in. euforycznie) rekompensowały wszelkie niedogodności.

Dziś także w stanie zakochania nasz mózg wytwarza te hormony, stymulując nas do działania obliczonego (nie oszukujmy się) tylko i wyłącznie na przedłużenie gatunku homo sapiens. Choć nie da się rzecz jasna sprowadzić uczuć wyłącznie do trzech substancji (w istocie są ich zapewne setki, jeśli nie tysiące), aby jednak uprościć dalsze rozważania, posłużę się nimi właśnie. Celem poniższych przykładów jest udowodnienie, że każdy problem – nawet ten z literatury – da się wyjaśnić bez konieczności korzystania z koncepcji rozmaitych filopomyleńców.

Dopamina jest związkiem chemicznym o wzorze C8H11NO2. Okazuje się, że hormon ten ma swoje stężenie śmiertelne. Podawanie go doustnie szczurowi pozwoliło oszacować ilość substancji powodująca śmierć na 2859 mg•kg−1. Pozwala to nam na zadanie pytania – czy zakochanie może być zabójcze? Oczywiście, że tak!

Weźmy pod warsztat takiego szekspirowskiego Romea. W jego przypadku miłość doprowadziła do zejścia śmiertelnego z własnej ręki. Większość głęboko uduchowionych czytelników uroni łzę nad tym dziełem i będzie zastanawiać się nad niewyobrażalną potęgą uczucia, które silniejsze jest niż śmierć. Pozwolę sobie ukrócić podobne brednie. Czy nie byłoby logiczne sugerować, że w momencie, w którym zdał sobie sprawę ze zgonu Julii, stężenie dopaminy we krwi mogło u niego przekroczyć ten magiczny próg 2859 mg razy kilogram do minus pierwszej? Śmierć samobójcza zdecydowanie mogła być tego efektem. I proszę, zero filozofii, czysta i niczym nieskażona chemia.

Warto też dodać, że drugi z naszych miłosnych hormonów, serotonina (5-HT; 5-hydroksytryptamina; C10H12N2O), ma pewną zabawną właściwość. Drobna mutacja genu odpowiadającego przyswajanie receptora 5-HT2A (czymkolwiek to jest) powoduje dwukrotny wzrost zagrożenia auteliminacją jednostki. Taką oto wadę mógł posiadać tak lubiany przez licealistów Werter z powieści Goethego. A jeśli do tego doszedł nadmiar poprzedniej substancji we krwi? Odpowiedź nasuwa się sama. Niech wreszcie skończy się paplanina polonistów o tragicznych skutkach miłości romantycznej. To kwestia jedynie genetyki! Ten sam schemat działania miłosnej chemii zauważymy jeszcze u dziesiątków bohaterów. Tristan i Izolda, Pyram i Tysbe, Orfeusz i Eurydyka (chyba, bo szczerze mówiąc nawet nie wiem, co to za bajka) to tylko sztandarowe przykłady.

W poprzedniej części moich rozważań dowiodłem powiązań nauki z etyką, moralnością i kryminalistyką. Tym razem, jak widzicie, daje nam ona możliwość dojścia do prawdy bez konieczności zagłębiania się w filozoficzne brednie. Powyższe przykłady są także dowodem na to, że stanowi ona świetną metodę badania literatury. Wykazałem zatem jej konotację ze sztuką. A to dopiero początek możliwości!

(Nawiasem mówiąc, nie twierdzę wcale, że miłość nie jest piękna. Wręcz odwrotnie! Naprawdę niewiele ustępuje kopolimeryzacji akrylanu 2-etyloheksylowego, syntezie polichlorku winylu czy innym reakcjom chemicznym).

sobota, 3 października 2009

Coming out Mateusza K


Wikipedia podaje definicję coming outu jako "proces samodzielnego ujawniania własnej orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej". Możemy też przeczytać, że "czasami termin ten używany jest w stosunku osoby lub grupy osób, które decydują się publicznie zaprezentować swoje poglądy uważane za odbiegające od poglądów ogółu społeczeństwa". Muszę przyznać, że to zjawisko nader intrygujące.

W Polsce zaczęło być o tym głośno, gdy dziennikarz Tomasz Raczek otwarcie przyznał się do swego homoseksualizmu. Jego związek z Marcinem Szczygielskim został nawet okrzyknięty czymś w rodzaju "pary miesiąca" czasopisma Gala. Innym znanym przykładem podobnego działania jest Internetowa Lista Ateistów i Agnostyków, prowadzona przez Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów. Na liście takiej możemy znaleźć nazwiska osób, które wyszły z cienia i obwieściły miastu i światu swój pogląd na tematy metafizyczne. Występują tu takie wybitne postaci polskiego show biznesu jak Robert Leszczyński, Marzena Kipiel - Sztuka (żona Ferdka z Kiepskich), czy niezwykle utalentowana wokalistka Anna Mucha. W zbliżonej kategorii należy też chyba rozpatrywać akcję rozprowadzania koszulek z napisem "Nie płakałem po papieżu".

Mogę jedynie pochwalić takie inicjatywy. Nic przecież nie obchodzi mnie bardziej niż to, z kim sypia jakiś dziennikarzyna, niewiele też rzeczy ma dla mnie większe znaczenie niż to, czy Halinka Kiepska chodzi do kościoła. Cieszę się, że żyję w czasach, w których każdy może przyznać się do spraw, o których kiedyś bał się powiedzieć, a które są tak ważne dla każdego z nas. Podziwiam tych, którzy w ten sposób sprzeciwiają się okrutnej, tępej i głupiej nietolerancji ogółu społeczeństwa.

Postanowiłem zatem, że i ja dokonam takiego coming-outu, wyjdę z szafy i stanę twarzą w twarz z waszym brakiem zrozumienia dla odmienności. Koniec z ukrywaniem się!

Coming Out Mateusza K

1. Wolę kobiety.
2. Nie wierzę w Allaha.
3. Nie płakałem po Marku Edelmanie.
4. Nigdy nie byłem w Zgierzu.
5. Słodzę herbatę dwiema i pół łyżeczkami cukru.
6. Golę się tylko żyletkami Gillette'a.
7. Mam nos.

A co byście powiedzieli na Internetową Listę Myjących Zęby Lewą Ręką?

czwartek, 1 października 2009

Mmm Mmm Mmm Mmm

Żeby nie było - to mmowanie nie jest żadną mruczanką Kubusia Puchatka ani innego tępego oszołoma rodem ze Stumilowego Lasu. To piosenka. Wcale nie chcę Was zachęcić do przesłuchania jej. Wcale. Ona po prostu jest taka ładna, spokojna i pogodna jednocześnie, że idealnie pasuje do tego nietypowego nastroju, w jakim się znajduję.

W zasadzie miała to być notka o wymianie litewskiej, w jakiej brałem udział. Miałem już ułożony w głowie dokładny jej plan.Zamierzałem się podzielić licznymi wrażeniami z tej podróży, od niesamowitej wprost piękności pewnych Litwinek począwszy, na urodzie wileńskich zaułków skończywszy. Ale tego nie zrobię. Nie jestem w stanie. Nastrój mi nie pozwala. Jest zbyt cudowny.

Nie wiem, skąd wynika ten stan, naprawdę. W zasadzie wszystkie elementy świata przedstawionego powinny powodować u mnie efekt odwrotny. Pogoda jest paskudna. Wszyscy wokół mają nierozwiązywalne problemy, a ja nie jestem w stanie im pomóc. Duszę rozdzierają mi setki dylematów i wątpliwości. Czeka mnie ogrom pracy, jeśli chcę spełnić marzenia, i to ogrom przeogromny. Za jakiś czas będę musiał opuścić dom i pójść na spotkanie grupy literackiej po to tylko, by odebrać pożyczoną książkę. Herbata jest niesmaczna. Mój pies choruje, i to chyba ciężko.

A mimo to jest mi jakoś dobrze. I przyjemnie. Takie urocze ciepełko rozlewa się w środku, muzyczka gra w słuchawkach. Nie boję się żadnej matury, tkwi we mnie jakaś dziwnie silna motywacja. Wiem, że ze wszystkim mogę sobie poradzić. I że warto, bo te całe życie ma jednak jakiś osobliwy sens.

Zastanawiałem się, jaką może to mieć przyczynę. Może jakieś pozytywne schorzenie psychiczne? Działanie uboczne leków przeciwbólowych? Przypadek? Chyba nie. Więc co? Powód jest naprawdę głupi i nonsensowny. Sam w niego nie wierzę i nie uwierzę, zniknie tak szybko, jak się pojawił. Ale póki co - pozostaje mi zatapiać się w tej całej cudowności.
I przepraszam, że Was nieco zanudziłem. Czasem trzeba podzielić się czymś banalnym.

A tymczasem - Mmm Mmm Mmm Mmm...