poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Fin de siècle

Trzy miesiące wakacji to stanowczo zbyt wiele. Gdy tak długa przerwa dobiega końca, ciężko się z tym pogodzić. Ma się wrażenie, że wraz z nią kończy się wszystko co prawdziwe, dobre i piękne, a wiara, nadzieja i miłość odchodzą w niebyt (a i z Bogiem, honorem i ojczyzną nie jest dobrze!). Uczucie schyłkowości przywodzi na myśl oczekiwanie rozmaitych sekciarzy na rok 2000, który to stać się miał datą zagłady świata. Podobnie wygląda obecny lęk prze 2012. To straszne uczucie.

Jednym z najgorszych elementów tej specyficznej dekadencji jest wrażenie, że tego czasu się nie wykorzystało. Trzy miesiące to tak wiele, a tak mało się zrobiło, tak niewiele zobaczyło i tylko kilka razy było się prawie szczęśliwym. Paskudztwo, naprawdę. A jeśli do tego doda się fakt, że w żaden sposób nie udało się zmienić świata na lepsze - można popaść w depresję.

A może nie trzeba tak na to patrzeć? Z drugiej bowiem strony i tak wykorzystało się to, co tylko się dało. No i zdarzyło się parę miłych chwil. Takich jak pamiętne pomarańczowe cukierki w strefie wolnocłowej na grecko-macedońskiej granicy; pewne popołudnie w parku tuż przed końcem roku; chwila na rajdzie rowerowym gdzieś na przystanku autobusowym w Wielkopolsce, gdzie zajadało się rodzynki w czekoladzie patrząc na piękne niebo; nocny marsz po torach Gotówce; klangor żurawi w Hniszowie nad Bugiem; początek motywu z Ojca Chrzestnego zagrany na trąbce na Chmielakach; i wreszcie zakończenie "Lolity" przy dźwiękach białoruskiej pieśni maryjnej. Śmiem twierdzić, że żyję tylko dla takich momentów.

A i perspektywa przyszłości wydaje się być zachęcająca. Miejsce dawnego lęku powoli zajmuje motywacja i pierwsze marzenia dotyczące tego, co chciałoby się kiedyś robić.

Żadna inna pora nie nadawała się do życia bardziej niż ta, która nastąpi.

piątek, 28 sierpnia 2009

Reguła prawej dłoni


„Jeżeli wektor indukcji pola magnetycznego wchodzi w prawą dłoń, a kciuk pokazuje kierunek ruchu przewodnika, wówczas wyciągnięte 4 palce wskazują zwrot linii pola elektrycznego indukcji, powstającego w przewodniku” – głosi reguła prawej dłoni. Celem mojego niniejszego rozważania jest udowodnienie, iż jest ona, oględnie rzecz biorąc, bzdurna.

Wyobraźmy sobie Beduina. Ów mieszkaniec pustyni przyszedł na świat na wielbłądzie, wśród bezkresnych piasków Sahary. Zaraz po urodzeniu matka zauważyła, że jego prawa dłoń pozbawiona jest wszystkich palców poza kciukiem. Z żalem musiała go porzucić na wydmie, bo kaleki syn byłby tylko zbędnym ciężarem.

Nasz Beduin (nazwijmy go Mohamed) niechybnie by zginął, gdyby akurat nie przechodził nieopodal mały lisek, dajmy na to Felek. Podkreślmy, że ów zwierzak siłą rzeczy nie posiadał dłoni, a tym samym palców i kciuka. Zrobiło mu się żal biednego chłopca, postanowił więc otoczyć go opieką. Dzięki niemu Mohamed nie tylko przeżył, ale w pełni sił dotrwał do wieku dorosłego.

Teraz zaś wyobraźmy sobie, że przez Saharę biegnie bardzo długi przewód. Mohamed absolutnie nie wiedział, do czego on służy (w zasadzie nie wiedział on niczego, ale to nieważne). Pewnego razu Felek dowiedział się od znajomego fizyka o regule prawej dłoni. Beduin postanowił ją sprawdzić. Przyłożył odpowiednio dłoń, tak, że kciuk wskazywał kierunek ruchu przewodnika... I tu właśnie tkwi błąd w teorii!

Palce nie wskazały zwrotu linii pola, gdyż... zwyczajnie ich nie było! Co więcej, jako że na pustyni nie było nikogo poza Mohamedem, nie mógł użyć do eksperymentu cudzej dłoni. Ergo: reguła jest nieścisła.

Nie martwcie się, nie jestem człowiekiem, który zabiera nic nie dając w zamian. Udało mi się skorygować tę zasadę tak, by była stuprocentowo skuteczna. Teraz brzmi ona teraz następująco:

„Jeżeli nie jest się Beduinem pozbawionym wszystkich palców poza kciukiem, wychowywanym przez lisa na Saharze, przy absolutnym braku kontaktu z ludźmi posiadającymi palce, a wektor indukcji pola magnetycznego wchodzi w prawą dłoń i kciuk pokazuje kierunek ruchu przewodnika, wówczas wyciągnięte 4 palce wskazują zwrot linii pola elektrycznego indukcji, powstającego w przewodniku.”

O sztuce zadawania bólu


Międzynarodowa konwencja w sprawie zakazu stosowania tortur podaje taką ich definicję: "każde działanie, którym jakiejkolwiek osobie umyślnie zadaje się ostry ból lub cierpienie, fizyczne bądź psychiczne". Większość krajów cywilizowanego świata (w tym i Polska) ratyfikowały tę umowę, tym samym uznając wszelkie przejawy celowego zadawania cierpienia za nielegalne. Pomijając rozmaite dyktatury, takie jak białoruska, chińska czy koreańska, czysto teoretycznie działania takie są absolutnie niezgodnie z prawem.

Teoria, jak się okazuje, stanowczo odbiega od praktyki. Dziś po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że istnieją jeszcze w naszym kraju miejsca, gdzie prawa te zdają się nie obowiązywać. Mowa rzecz jasna o gabinetach stomatologicznych.

Nie ma w tym nic zabawnego. Moje wieloletnie obserwacje wykazały, że u wszystkich bez wyjątku dentystów występuje patologiczna skłonność do powodowania bólu fizycznego u pacjenta. Na tej podstawie śmiem twierdzić, że zawód ten, w którym ból wydaje się być usprawiedliwiony "dobrem" leczonego, jest wybierany przez te osoby celowo.

Jak bowiem w inny sposób uzasadnić ten błysk w oku stomatologa, gdy wypowiada on słowa: szóstka do leczenia! ubytek na trójce! siódemka do usunięcia? Nie zauważyliście, że każdy z nich początkowo "szczerze" odraza znieczulenie, które mogłoby mu zepsuć całą frajdę z waszych okrzyków bólu? Tak, to nie może być przypadek. Zastanówcie się też nad tym, że i samo znieczulenie jest nadzwyczaj bolesne, rzadko też bywa skuteczne.

No tak, powie ktoś, ale to przecież mała cena za zdrowe zęby. Cóż za bzdura! Rzadko zdarzyło mi się, aby dentysta zajmował się zębem, który rzeczywiście mi dokucza. Częściej wybierał sobie jakąś niewielką plamkę na jakiejś nic nieznaczącej szóstce, z której istnienia nie zdawałem sobie sprawy. Z perwersyjnym niemal błyskiem w oku borował, wiercił i drążył Bogu ducha winny trzonowiec, podczas gdy jakaś czwórka błagała o leczenie.

A na koniec ciekawostka: poszukajcie rymów do słowa "dentysta". Może to przypadek, a może nie, ale znajdziemy wśród nich bardzo wiele wymownych zwrotów. Nazista, komunista, syjonista i terrorysta to te najmilsze z nich.

środa, 26 sierpnia 2009

Moi Lolita

Słyszałem o niej od dawna. Pojawiała się czasem w różnych rozmowach, najczęściej zajadle krytykowana. Za co? Za wyuzdanie, płytkość i pornograficzną zawartość. Nigdy tez nie zwracałem na nią jakiejś większej uwagi. W końcu jednak doszło do nieuchronnego spotkania – w antykwariacie. Sprawdziłem, co myślą o niej inni – okazało się, że znaczna część opinii zawierała jednak słowa „piękna”, „urocza” i „niesamowita”. No to kupiłem.

Mowa tutaj rzecz jasna o książce – „Lolicie” Vladimira Nabokova. Książce bardzo znanej i kontrowersyjnej jednocześnie. W latach pięćdziesiątych, gdy została wydana, wzbudziła w wielu odbiorcach święte oburzenie, które zresztą trwa do dziś. Dopiero zapoznanie się z nią udowodniło mi ostatecznie, że ci, którzy chcą znaleźć w niej pornografię – znajdą ją. Ci, którzy zapragną doszukać się w niej wyuzdania, braku moralności i pochodnych – również na nie natrafią. Swój cel osiągną jednak także tacy, którzy będą od niej oczekiwać niepowtarzalnych wrażeń estetycznych. No ale, po kolei.

Bohaterem (i jednocześnie narratorem) powieści jest mężczyzna ukrywający się pod pseudonimem Humbert Humbert. Siedząc w więziennej izolatce, opisuje on swe wspomnienia z lat 1947-1953. Wspomnienia te dotyczą przede wszystkim miłości życia owego człowieka – niejakiej Dolores Haze, zwanej Lolitą. W osobie tej nie byłoby może nic dziwnego i tak bulwersującego pewien typ ludzi, gdyby nie miała ona... dwunastu lat. Tak, Humbert Humbert jest bowiem zwykłym (no, może jednak nie do końca?) przedstawicielem tej grupy, do której należał tak i Andrzej S, jak i pewien dyrygent z Poznania.

Bohater poznaje ją w domu kobiety, u której ma wynająć mieszkanie. Od razu popada w opętańczą wręcz miłość (czy, jak kto woli – opętańcze pożądanie). Szereg wypadków doprowadzi ich wspólnie do wielkiej podróży przez całą Amerykę. Tyle mniej więcej można zdradzić, by uniknąć zbędnego spoilerowania.

Odniosę się tu do podstawowego zarzutu stawianego książce – wspomnianej już, rzekomej „pornograficzności”. Jest ona rzecz jasna absolutną bzdurą. Dzieło nie zawiera żadnych scen, które można by uznać za obsceniczne czy wulgarne. Wprost przeciwnie, wszelkie opisy, które ostatecznie (ostatecznie, podkreślam to wyraźnie!) uznać można za erotyczne, są poetycko wręcz piękne. Nie padają żadne, że tak to ujmę, „anatomiczne” wyrażenia. Wszystko zostaje ukryte pod płaszczykiem metafor i niedopowiedzeń. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że bohater jest dewiantem. Jest to jednak dewiant z duszą poety, a nie śliniący się, obleśny zbereźnik znany z powszechnego stereotypu. Warto podkreślić, że ani przez moment nie wątpi on w szczerą miłość, jaką darzy dziewczynkę (zabawne, dodanie tego „k” absolutnie zmienia sposób patrzenia na postać, którą można przecież uznać i za dziewczynę). Kwestię osądu, czy rzeczywiście jest to głębsze uczucie, autor pozostawił czytelnikowi.
Co ciekawe, w książce nie da się darzyć choćby cieniem sympatii ani jednej (dosłownie: ani jednej) postaci. Wyjaśniam niniejszym, że uważam to za zaletę.

Tak naprawdę najmocniejszą stroną powieści, czyniącą z niej niemal arcydzieło, jest język. Autor bawi się nim doskonale. Używa niezliczonej liczy gier słownych, odniesień do literatury. Zwroty takie jak ten: „podzwaniała manelami iście menelickich manier” wywołują we mnie przyjemny dreszczyk zachwytu. Wszystko, od opisów uczuć bohatera wobec Lolity, przez malowanie (to bardzo dobre słowo) krajobrazów, aż po ubieranie w słowa rzeczy tak zwyczajnych, jak stacja benzynowa – jest tutaj po prostu piękne. Nie przeszkadzały mi nawet liczne (w żaden sposób nietłumaczone w przypisach) wstawki z francuskiego. Wypada także pogratulować tłumaczowi za świetne oddanie wszelkich smaczków („warsztat samochodowy mamrotał przez sen – kolan wulgaryzacja; ale zaraz przywołał się do porządku: Colin – wulkanizacja”) w rodzimym języku. Cóż, powiem szczerze, że dla samego języka warto przeczytać tę powieść. Choć wszystko woła we mnie, aby napisać: trzeba.

I jeszcze mała uwaga na koniec – muzyka. Warto dobrać odpowiednią, która stworzy odpowiednie tło książce. Osobiście polecam dwojaką. Do pierwszej i ostatniej części utworu pasowały idealnie pieśni religijne Chóru Narodowego Białorusi, zaś na etap podróży bohaterów po Ameryce – płyta „Ghost on the road” Bruce’a Springsteena, idealnie oddająca klimat tego fragmentu. Oba krążki mam i razem z książką chętnie chętnym (ha!) udostępnię.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Zastrzyk Gotówki

Jak powszechnie wiadomo, świat nie zna piękniejszej rzeczy niż sierpniowy wieczór na Gotówce. Może lepiej sprecyzuję – „wieczór” to ta dziwna, ulotna chwila, trwająca od godziny-przed zachodem słońca aż do momentu zniknięcia tej ślicznej gwiazdy za horyzontem.

Wybierając się tą porą w spacer po bagnie warto najpierw zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Po pierwsze – strój. Najlepiej w tonacjach maskujących, co utrudni wszelkiej zwierzynie dostrzeżenie nas z daleka, a tym samym ucieczkę. Warto też zaopatrzyć się w obuwie nieprzemakalne (gumiaki!). Są tu bowiem miejsca, w których czuje się pod nogą przemiły chlupot, który obwieszcza wtargnięcie na teren wybitnie grząski. Po drugie – jest to punkt dla ludzi nie rozstających się z odtwarzaczem, czyli takich jak ja – trzeba odpowiednio dobrać utwory, które będą umilały nam czas. Osobiście polecam co spokojniejsze kompozycje pana Jelonka, a także ścieżkę dźwiękową z Amelii. Nie zaszkodzi też uroczy i idealnie pasujący do krajobrazu motyw z Twin Peaks. Co ważne, słuchawkę zakładamy tylko na jedno ucho, co umożliwi nasłuchiwanie dźwięków bagiennej przyrody. A tych, zapewniam, jest cała gama.

Tyle w kwestiach technicznych. Reszta jest już kwestią absolutnej, rozwiązłej wręcz dowolności. Trasa wzdłuż bagna nie pozostawia może zbyt wielu możliwości wyboru, ale każda ze ścieżek oferuje inne atrakcje. Mogą to być albo stare opony leżące przy zaoranym już polu, czy też ruiny przedziwnie malutkiego domku. Zależnie też od szlaku zobaczyć można też oczywiście różne okazy tak flory, jak i fauny.

Nie ma jednak nic piękniejszego niż pewna łączka nad samym torfowiskiem. W taki właśnie sierpniowy wieczór niemal na pewno dostrzeżemy kilka okazów najbardziej idealnej istoty we wszechświecie – żurawia. Wystarczy też chwilę poczekać, by usłyszeć ich krzyk (zwany klangorem), który to jest najpiękniejszym dźwiękiem, jakie wydać może z siebie organizm żywy. Jeśli zaś połączy się to z odurzającym zapachem macierzanki i innych, nieznanych mi kwiatów i ziół, otrzyma się niemal pełny obraz sierpniowego wieczoru na bagnie.

Tym zaś, których nie obrzydził obrzydliwie sentymentalny ton ten notki, mogę zaproponować pewną namiastkę tego raju na ziemi. Co byście powiedzieli, moi drodzy, na tradycyjny już , pierwszowrześnowy wypad na Gotówkę? :P

czwartek, 20 sierpnia 2009

Boję się swoich powrotów

Wyobraźcie taką oto perspektywę: mamy godzinę dziewiętnastą czterdzieści pięć, ostatni autobus do domu odjechał pięć minut temu. Dla mnie oznacza to mniej więcej tyle, że jestem zgubiony. Dobrym wyjściem byłby telefon i wezwanie taksówki z rodzicielem za kierownicą. Tylko, ekhem... jakby to rzec... nie posiadam telefonu.

Cóż, czując zaciskające się na mojej szyi obleśne łapska zimnego przerażenia powoli zdaję sobie sprawę, że to koniec. Czeka mnie przeprawa przez miejską dżunglę o zmroku, a wiąże się to ryzykiem pobicia ze skutkiem śmiertelnym. Szansa na dotarcie w całości do celu bliska jest zeru. Zaraz, może zero to nie tak mało? Może akurat się uda. Przejdę Kolejową, potem Piłsudskiego i jakoś dojdę...
Nie dojdę. Nawet nie wiem, komu kibicują zakapturzeni dżentelmeni z Dyrekcji.

Przez mój mózg w błyskawicznym tempie przewija się klisza z mnogością opcji: taksówka! Nie mam pieniędzy. Zadzwoń od kogoś znajomego! Jestem sam. Może ktoś mieszka w pobliżu! Tak, mieszka, szkoda, że nie znam żadnego adresu.
Cholera jasna.
Jestem absolutnie bez szans. Doszedłszy do wniosku, że w żaden racjonalny sposób nie jestem sobie w stanie pomóc, uciekam się do metod nieracjonalnych. Zaraz, kto jest patronem tych, którym uciekł autobus? Święty Krzysztof? Andrzej? Stanisław? Gerwazy? Nieważne. Modlę się po cichu do kogokolwiek, wątpiąc, czy ktokolwiek mnie wysłucha. Boże, masz szansę udowodnić, że istniejesz. No, czemu nic nie robisz? Nagle spoglądam na przeciwną stronę szosy. Czemu od razu go nie zauważyłem?

Mój Anioł Stróż idzie spokojnym krokiem, wyróżniając się lekką poświatą od postępującego zmierzchu. W zasadzie wypadałoby mówić o nim „ona”, ale z drugiej strony anioł to anioł. Ubrał się jakoś dziwacznie: w długi, czarny płaszcz i zupełnie mu nie przystojące dżinsy. Skrzydła zamiatają chodnik, wzniecając gdzieniegdzie kurz. Nie to się jednak teraz liczy: jestem uratowany!
-Aniele! – wołam.
Nie słyszy mnie. Przebiegam jezdnię, cudem tylko unikając zderzenia z czarną wołgą. Wypowiadam jego imię jeszcze raz. Odwraca się. Uff
Przedstawiam mu swoje tragiczne położenie. On, jak zwykle uśmiecha się dobrotliwie i wyciąga z kieszeni swoją niezniszczalną, przedpotopową komórkę. Wpisuję zbawczy numer, dzwonię.
-Cześć tato. Uciekł mi ostatni autobus, a jest już późno. Może... mógłbyś po mnie przyjechać?
-Nie.
No to pięknie! Jestem w absolutnej kropce. Przegrałem. To już naprawdę koniec. Zaczynam widzieć oczami wyobraźni nagłówki gazet: „Zmasakrowany za garść drobniaków” (dwa złote piętnaście groszy, aby być ścisłym), „Straszna śmierć nastolatka” i tym podobne.
-Hm, może cię podprowadzę – mówi nagle Anioł.
Po co mnie będziesz podprowadzał, przecież mnie zabij... Zaraz, co on powiedział? Podprowadzi mnie? Cud?

Cud! Będę żył! Słyszę, jak aparatura szpitalna przechodzi z jednostajnego „piiiiip” na miarowe „pip, pip, pip”. Jak w „Na dobre i na złe”.
-Tylko wezmę psa na spacer. Mieszka tutaj obok, obiecałam mu. – dodaje.
-Oczywiście.
Pies rzeczywiście mieszka niedaleko. Mój towarzysz znika na chwilę w sporym budynku, po czym wychodzi razem z kudłatym kundlem. Kundel ów, kroczący dumnie na tylnych łapach, przedstawia się niewyraźnie. Słyszę coś w stylu „Karol”, ale głowy nie dam sobie uciąć. No tak, ale to tylko psina.

Ruszamy razem ciemniejącymi już ulicami Chełma. Po prawej stronie widać jeszcze tylko piękne niebo. Słońce, zachodząc, nie zwinęło całkiem interesu i zostawiło na chmurach złotawe ślady, które ślicznie komponują się z bladoniebieskim jeszcze niebem. Cudeńko doprawdy.
A teraz wyobraźcie sobie dziwną trójcę, złożoną z człowieka, psa i Anioła Stróża, idącą powoli długą Kolejową ku odległemu domowi. Wyobraźcie sobie też, że rozmawiają ze sobą o wszystkich ludzkich, psich i anielskich sprawach i że przynajmniej jedno z nich jest w tej chwili naprawdę szczęśliwe.

I to nie tylko dlatego, że uniknęło strasznej śmierci z rąk ubranych w dresy oprawców.

wtorek, 18 sierpnia 2009

Łazarz - historia prawdziwa


- Łazarzu, mówię ci: wstań.
Pobudka była czymś, czego Łazarz szczerze nienawidził. To zdanie zaś wiązało się z nią nierozerwalnie. Każdego ranka z sąsiedniego pokoju dochodziły do niego te okropne, kończące błogi sen słowa matki.
Obrzydlistwo.
Wstawał niespiesznie, jakby chcąc zademonstrować swą niechęć do nieludzkiej idei porannego wstawania. Przeciągał się wielokrotnie i prychał jak kot. Cierpliwość rodzicielki jednak szybko się kończyła i po chwili wkraczała do pokoju niczym rzymski legion do Jerozolimy.
- Wstawaj, leniu parszywy, robota czeka. Zwierzęta trzeba nakarmić.
Cóż było robić? Łazarz ubierał się i szedł do kuchni. Matka, będąca na nogach już od godziny, krzątała się po niewielkim pomieszczeniu, przygotowując śniadanie. Na stole leżał zwinięty rulon papirusu - "Echa Judei".
- Przejrzyj artykuł na początku - powiedziała rodzicielka z tonem przygany w głosie. - O twoim druhu, Jezusie. Ach. Cudowny człowiek. Spragnionych napoi, głodnych nakarmi, chorych nawiedzi, a do tego gada nie od rzeczy. Takiego syna mieć! Szczęściara ta Maryja.
Ciągłe porównywanie do Jezusa było kolejną rzeczą, której Łazarz szczerze nienawidził. Czy to jego wina, że nie jest synem Boga? Chyba nie. Matka też dziwnym trafem nie zauważała faktu, że nie jest nawet dziewicą. O niepokalaności mogła tylko marzyć, co zresztą często czyniła:
- Ta matka Chrystusa to dobra kobitka, nie, Łazareczku? Ale przyznasz, że i twojej mamusi niewiele do niej brakuje.
"Nie przyznałbym tego nawet na torturach" - wołało w nim wszystko, więc odpowiadał:
- Oczywiście, mamusiu.

Umiejętność postawienia się matce była jeszcze jedną cechą, której zazdrościł Jezusowi. Historia o ofiarowaniu w świątyni długo spędzała mu sen z powiek - jakżeby chciał zachować się kiedyś podobnie! Wiedział jednak dobrze, że to rzecz tak mało prawdopodobna jak powstanie z martwych.
Tego dnia nie czuł się dobrze. Zjadł bez specjalnego apetytu śniadanie złożone z podpłomyka i kubka koziego mleka. Absolutnie nie ciągnęło go do roboty, miał wrażenie, jakby ktoś wyssał z niego wszystkie siły. Przez moment poraziła go straszna myśl. A co, jeśli jest chory? Wiedział, że Jezus jest teraz w Jerozolimie i nie zdąży go uzdrowić, jeśli zajdzie taka potrzeba. Cholera.
Podzielił się z matką tą refleksją. Zganiła go i nazwała hipochondrykiem. No tak, mógł się tego spodziewać. Żałował, że nie wynaleziono jeszcze czegoś takiego jak termometr. Miałby niepodważalny dowód swojej niedyspozycji. Ech, życie.
W tym momencie do domu wróciły z rynku się jego siostry, Maria i Marta. Obu serdecznie nie znosił. Marta była dla niego synonimem kury domowej. Marię zaś uważał za nieżyciową romantyczkę, która na domiar złego na okrągło wznosiła peany na cześć Jezusa: Jezust zrobił to, Jezus zrobił tamto, uzdrowił tego, uzdrowił tamtego... Obie siebie warte.
- Och, Łazareczku, coś źle dziś wyglądasz! - rzuciła od progu Maria.
Jak łatwo się domyślić, obleśna a czułość siostry była jedną z tych rzeczy, której Łazarz serdecznie nienawidził. Tym razem jednak wzbudziła w nim płomyk nadziei...
Matka po tych słowach przyjrzała mu się uważnie.
- Hm, no może rzeczywiście, jakiś taki blady.
... płomyk przeradzał się powoli w płomień...
- Ech, no, lepiej nie ryzykować. Poradzimy sobie we trzy, ty wracaj do łóżka. Jeden dzień jeszcze nikogo nie zbawił.
...a płomień w pożar. Udało się!
Łazarz wstał z krzesła i nieco teatralnie chwycił się poręczy. Trzeba wzmocnić efekt. Chwiejnym krokiem udał się do sypialni, zdjął buty i ułożył się z powrotem na posłaniu. Błogosławił tę chwilę. Cały dzień leżenia do góry brzuchem! Co prawda czuł się faktycznie nie najlepiej, ale uznał w końcu, że to lekkie przeziębienie. Lekkie przeziębienie w środku lata.
Już przymykał powieki, gdy wtem do pokoju weszła Maria.
- Przyniosłam ci trochę miodu.
Poirytowany przysiadł na legowisku i przyjął od niej kubek pszczelego wyrobu. Przełknął go niechętnie i oddał siostrze z nadzieją, że sobie pójdzie. Zaraz, kto powiedział, że nadzieja jest matką głupich? Miał rację.
Siostra nigdzie się nie ruszyła.
- Mama powiedziała, że z Martą zajmą się obejściem. Ja mogę spokojnie posiedzieć przy tobie, braciszku, i się tobą zajmować.
Łazarz aż jęknął. W końcu jednak uznał, że to nie jest zbyt wielka cena za dzień wolny od niewolniczej roboty w gospodarstwie. Oby tylko...
- A wiesz, braciszku...
... nie zaczęła mówić...
- Koleżanka mówiła, że...
...o Jezusie!
- Jezus rozmnożył chleb i ryby! Z kilku zrobił tyle, że cały tłum się najadł, a i nazbierali kilka koszy resztek.
Galiliae, vincisti!
Zrozumiał, że zamiast odpocząć, zmęczy się jeszcze bardziej. Zaczynał żałować, że nie może pójść nakarmić kóz.
- To prawie jak wtedy w Kanie. Pamiętasz? Zamienił wino w wodę... A może odwrotnie?
Żeby jeszcze opowiadała mu o kwiatkach, ptaszkach, pszczółkach. Nie, ta musi cały czas gadać o tym synu dziewicy i wpędzać jego, Łazarza, w kompleksy.
- Albo jak mówił kazanie na górze... Ech, Łazarku, ten to ma gadane! Szkoda, że ty tak nie potrafisz...
O nie, zaczyna się.
- Mógłbyś przynajmniej spróbować. Co ci szkodzi? Przyniosę zaraz rybkę, spróbujesz rozmnożyć, co?
- Nie.
- A może wezmę wody ze studni? Ta zamiana w wino nie może być taka trudna.
- Jasne. Weź tylko jeszcze trochę winogron, cukier i daj mi kilka tygodni. Będzie winko pierwsza klasa.
- Oj, dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi - odpowiedziała siostra i zachmurzyła się. Czemu jej brat nie może być jak Chrystus? Nie potrafiła tego zrozumieć.
Łazarz zaś doskonale rozumiał, czemu nie jest i nigdy nie będzie taki jak Chrystus. Przede wszystkim jego ojciec był zwykłym pasterzem, a nie wszechmogącym bytem metafizycznym. Po drugie, matka nie była niepokalanie poczętą dziewicą. Po trzecie zaś nie potrafił podpasować pod siebie żadnego starotestamentowego proroctwa (chociaż, gdy był młody, próbował przekuć na lemiesz miecz podkradziony jakiemuś legioniście).
Naprawdę lubił Jezusa i uważał go za swojego przyjaciela. Nie mógł jednak znieść ciągłego porównywania. Czy naprawdę wypadał tak blado na tle Galilejczyka? Przecież niemal na pewno był lepszy w dojeniu kóz na czas. Lepiej strzelał z procy. Lepiej grał na fujarce.
No tak, ale nie to się dzisiaj liczy. Teraz kimś jest ten, kto uzdrowi większy tłum, kto stworzy z niczego więcej żarcia i powie mądrzejsze kazanie. Nie był zazdrosny, czuł raczej bunt wobec niesprawiedliwego losu. Losu, który uczynił go synem biednego pasterza, kazał pracować dzień w dzień w gospodarstwie po śmierci rodziciela i znosić humory matki i głupotę sióstr. Jego rozżalenie pogłębiły jeszcze bardziej wydarzenia tego dnia. Nie ma nawet prawa do chwili odpoczynku! Czy te kilkanaście godzin leżenia na posłaniu to tak wiele? Chyba nie. A i tę chwilę zatruła mu siostra swoją przeklętą gadaniną.
Łazarz poczuł, że jest bliski łez. Miał już dosyć. Miarka się przebrała, czara goryczy przepełniła a struna pękła. Koniec! Nie będzie już więcej znosił ciągłego upokorzenia i trudu. W nagłym przypływie rozgoryczenia podjął chyba pierwszą w życiu własną decyzję i umarł.
Przejście na łono Abrahama napełniło jego duszę błogim spokojem. Wędrując ciemnym tunelem ku światłu czuł coraz większą błogość. Znużenie, gniew i frustracja ustąpiły miejsca spokojowi i poczuciu głębokiego szczęścia. Nareszcie osiągnął to, czego pragnął! Wszelkie krzywdy poszły nagle w zapomnienie, przestał się przejmować tym, czy jakiś Boży syn jest w czymś od niego lepszy. Bo nawet jeśli jest, to co z tego? Im bliżej był światła, tym było mu lepiej. Pomyśleć, że wystarczyło umrzeć na głupie przeziębienie, by osiągnąć upragniony błogostan!
Był już tak blisko pełni szczęścia. Wyciągał właśnie dłoń ku białej światłości, gdy niespodziewanie, jakby gdzieś spod ziemi, usłyszał znienawidzone, wypowiadane znanym głosem słowa:
- Łazarzu, mówię ci, wstań!

środa, 12 sierpnia 2009

I Ty, Brutusie, przeciw mnie


Te słowa Juliusza Cezara zna chyba każdy. Nic tak pięknie nie wieńczy życia jak udane ostatnie zdanie. Zastanawialiście się kiedyś, co powiecie, nim obleśny kościotrup z kosą wreszcie was dopadnie? Warto to przemyśleć, by potomni mieli co wpisywać do książek ze złotymi myślami.

Możliwości jest naprawdę wiele. Przedśmiertne popisy krasomówcze mogą przybierać rozmaite formy. I tak zdarzają się wzniosłe, pełne patosu, mądre, inteligentne, zabawne, śmieszne czy nawet zwyczajnie głupie. Możecie wręcz przebierać wśród rozmaitych pomysłów na pożegnanie ze światem. Aby nieco ułatwić wam to ważkie zadanie, podam kilka propozycji.

Jesteście zapewne, moi drodzy, osobami mądrymi, a przynajmniej niegłupimi. Chcielibyście na koniec rzec coś ważnego, szczerego i odkrywczego, prawda? Nic prostszego, wystarczy brać przykład z innych. Taki na przykład Heinrich Himmler. W życiu do niczego wielkiego może nie doszedł, ale ostatnie słowa („jestem Heinrich Himmler”) aż tchnęły prawdą i głębią. Może nawet to najprawdziwsze zdanie, jakie kiedykolwiek powiedział? Macie także szansę popisać się jak André Chénier pod gilotyną, który pokazując na swą głowę rzekł: „a przecież miałem tam coś!”. Nawet czasu użył dobrego.


Tak, te słowa zasługują na podziw. Innym już nie poszło tak dobrze. Kaligula, wypowiadając słynne „żyję!” w momencie śmierci w najlepszym razie rozminął się z prawdą, podobnie jak John Sedgwick, kapitan wojsk Unii w czasie amerykańskiej wojny secesyjnej. Jego czcze przechwałki („nie trafiliby w słonia z tej odleg...”) były zdecydowanie na wyrost. Słowacki może i wielkim poetą był, ale również stanowczo nie docenił starej, poczciwej kostuchy („może to w tym położeniu śmierć mnie zastanie”). Tych panów nie naśladujcie.


Niektórzy nawet w obliczu rychłego końca zgrywają twardzieli i robią dobrą minę do zdecydowanie złej gry. Mimo, że zgon to naprawdę kiepski czas na żarty, Voltaire sobie na nie pozwolił.. Zapytany przez księdza, czy wyrzeka się szatana, odparł: „spokojnie, dobry człowieku, to nie czas na robienie sobie wrogów”. Głupota, nie? A wroga i tak sobie zrobił – w osobie kapelana. Podobnie kpiarski ton przybrał Heine, wypowiadając słynne „Bóg mi wybaczy, to Jego fach”. Zapomniał chyba, że fachem pewnego rogatego, kosmatego osobnika jest smażenie takich cwaniaczków w ogniu piekielnym.


Nie, zdecydowanie nie bierzcie z nich przykładu. Wiem, że Karol Marks to może kiepski wzór do naśladowania, ale jego przedśmiertne wersy brzmią wcale niegłupio: „ostatnie słowa są dla głupców, którzy nie powiedzieli wystarczająco wiele”. Tak, warto to przemyśleć. Jeśli jednak się z tym nie zgadzacie, jest jeszcze jedna propozycja – wymowne, idealnie oddające istotę rzeczy pożegnalne „do dupy” Agnieszki Osieckiej.

wtorek, 11 sierpnia 2009

W obronie czystego rozumu

Człowiek nie dający wiary paranaukowym bredniom nie ma w tym kraju łatwo. Szukając dziś rzetelnych informacji na temat OOBE (dla niezorientowanych: uczucie opuszczenia własnego działa i wejście w stan "duchowy", spowodowane pobudzeniem ciemieniowo-skroniowej części kory mózgowej) miałem ogromny problem. Ot, taka Wikipedia. Niemal cały tekst poświęcony temu zagadnieniu opiera się na ezoterycznym spojrzeniu na sprawę. Naukowemu wyjaśnieniu zjawiska autor przeznaczył dosłownie jeden akapit. Dowiemy się tutaj o kilku ważnych eksperymentach, brak jednak szerszego ich wyjaśnienia. Jest to kompletną paranoją już choćby z racji tego, że te kilka zdań absolutnie podważa całą "magiczną" teorię.

Tak jest niestety wszędzie. Każda strona powiela niemal dosłownie fragment wikipedii, gdzieniegdzie tylko dodanych jest kilka nowych informacji. Wyszukiwarka wyświetla zaś całe mnóstwo forów poświęconych paranaukowemu spojrzeniu na sprawę, gdzie ludzie z zerowym wykształceniem mieszają w głowach łatwowiernym polskim internautom. Dziwi mnie przy tym, że na czołowym polskim portalu racjonalistycznym (www.racjonalista.pl) nie ma o sprawie niemal ani słowa.

Z literaturą jest podobnie - dzieła naukowców zajmujących się kwestią OOBE (w tym Susan Blackmore, najważniejszego chyba badacza tego zjawiska) nie została wydana po polsku. Nikt też nie zajął się translacją sporego raportu na ten temat, który możecie znaleźć tu - http://www.brain.web-us.com/oobe/oobe.htm .

I jak się potem dziwić, że rzesza młodych ludzi daje wiarę bajkom o projekcjach astralnych, wychodzeniom dusz z ciał i innym? Wystarczyłby jeden choćby rzetelny, naukowy portal zajmujący się zagadnieniem, by zredukować liczbę nieuświadomionych.
A tak niewielu "OOBE-maniaków" może się dowiedzieć, że efekt OOBE możne uzyskać bez problemu w laboratorium (eksperyment Ehrssona - www.racjonalista.pl/index.php/s,38/d,12/t,12558) lub przy pomocy ketaminy, morfiny, eteru, chloroformu i innych środków psychoaktywnych, co absolutnie podważa ich pozamaterialną proweniencję. Niewielu też wie, że historie o opisywaniu przez opuszczających ciało miejsc, w których nigdy nie byli, jest bzdurą. Osoby twierdzące, że tego doświadczyły, poddano badaniu. W żadnym z przypadków nie potwierdzono zajścia takiego zjawiska.

Wiem, jestem naiwny. Można człowiekowi podetknąć pod nos rzetelne opracowania naukowe, a on i tak będzie wierzył w to, co wmawiają mu rozmaite wróżki, paranaukowcy pokroju Roberta Monroe'a i inni oszući. Takim jednak możemy już tylko współczuć.

Współczuć i robić wszystko, by rzucić trochę światła na tę ostoję ciemnogrodu.

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Zerwane więzi

Niedziela, Ostróg na Wołyniu, tuż po Mszy w języku polskim.

Wychodząc z kościoła słyszę nagle za sobą dwa słowa: "Chełm" i "Czarnieckiego" wypowiedziane z wyraźnym ukraińskim akcentem. Odwracam się - w końcu oba wyrazy są mi w jakiś sposób bliskie - i widzę staruszkę, zagadującą kobiety z naszej wycieczki. Wygląda na to, że te nie są w stanie jej pomóc, nie są stamtąd... Podchodzę i mówię, że wiem, gdzie to jest. Przecież tam znajduje się moja szkoła.

Okazuje się, że na tej właśnie ulicy mieszka jej koleżanka, jeszcze z lat szkolnych. Sprzed wojny. Ona sama jest Ukrainką, mieszkała w Ostrogu, ale zmieniła adres. Chciała, by poinformować znajomą o swojej przeprowadzce i poprosić ją, by napisała do niej. Na egzemplarzu "Wołania z Wołynia" pisze mi adres (którego nie jest pewna). Mówi, że będąc kiedyś w Chełmie nie potrafiła znaleźć tego miejsca.
Nie do końca rozumiejąc, czemu sama nie napisze, biorę od niej wszystkie dane i obiecuję odnaleźć panią Jadwigę - bo tak ma na imię jej dawna towarzyszka.

Obietnicę realizuję od razu następnego dnia. Poszukiwana mieszka w bloku niedaleko liceum. Mieszkanie ma bardzo ładnie umeblowane. Sama wygląda jednak na ciężko chorą i słabą. Wysłuchuje mnie jednak z radością. Mówi, że pisała na stary adres, a nie uzyskawszy odpowiedzi zrezygnowała. Zapisuje więc nowy, chce do niej napisać raz jeszcze. Dziękuje mi. Wychodzę.

Rozdzieliła je jedna wojna światowa, prawdopodobnie dwa systemy totalitarne, nienawiść dwóch narodów, polityka wielkich mocarstw, przesunięcie granic, niemal pół wieku władzy komunistycznej. I do tego rzecz tak trywialna, jak zmiana miejsca zamieszkania.

A wystarczył jeden przypadkowy człowiek i jeden dzień, by wszystko to naprawić.

piątek, 7 sierpnia 2009

Zdziwaczenie

Czasami odnoszę silne wrażenie, że dobrze byłoby tak do reszty zdziwaczeć.

Najlepiej z dnia na dzień. Na przykład: we wtorek być jeszcze kimś w miarę normalnym, a w środę już w normie absolutnie się nie mieścić. Albo zmienić się z trzydziestego pierwszego grudnia na pierwszego stycznia - przywitać nowy rok we wdzianku dziwaka. Jest to opcja idealna: metamorfoza trwająca dłużej mogłaby nie być niczym niestandardowym.

Na czym zaś miałoby polegać to przeobrażenie? No cóż, opcji jest wiele. Można na przykład zacząć ubierać się wyłącznie na zielono, nosić wielki cylinder, powtarzać "czy zanosi się na deszcz?" przy pięknej pogodzie i pisywać dziwaczne opowiadanka. Można też chodzić wyłącznie po krawężnikach, zbiegać po zjazdach dla wózków, zamiast po schodach, rozpoczynać rozmowy z zupełnie obcymi ludźmi i jeść zupę widelcem (lub kotlety łyżką). Tak, panuje tu duża dowolność.

A jaki by miało mieć to sens? W zasadzie żaden konkretny. Nie przyniesie to krociowych zysków, powodzenia u kobiet i szczęścia w kartach. Pomoże nam jedynie odciąć się od świata, patrzeć na wszystko z pewną dozą dystansu i śmiać się ze wszystkiego, co w innym przypadku było by straszne.

Najlepiej więc zacząć od jutra.

sobota, 1 sierpnia 2009

O ocenie Powstania Warszawskiego


Jak to zawsze z okazji 1 sierpnia, nie ma chyba portalu, na którym nie pojawiłyby się specjalne, związane w nim zakładki tematyczne. Jedna z nich, znaleziona na Onecie, zaciekawiła mnie bardziej niż inne.
Nie był to tekst historyka, wspomnienia uczestnika czy wypowiedź znanej osoby na ten temat (choć i takie się zdarzały). Nie, był to pewnego rodzaju zbiór opinii internautów o Powstaniu Warszawskim.
Piszę o tym przede wszystkim ze względu na poruszone w poprzedniej notce zagadnienie - dziwnej potrzeby ludzi do posiadania zdania na każde zjawisko, idee i wydarzenie.
I tak możemy dowiedzieć się, że powstanie zdecydowanie trzeba potępić - to "krwawy show", który niepotrzebnie pochłonął życie 200 tys. ofiar (wg. najnowszych badać maksymalnie 180, ale kto by patrzył na ostatnie dane?). Przywódcy to oczywiście idioci, ludzie, którzy rzucili do boju swych żołnierzy w walce o z góry przegraną sprawę.
Zdarzają się też opinie odwrotne, określające ten zryw jako jedną z najpiękniejszych kart polskiej historii, obraz naszego bohaterstwa, patriotyzmu i waleczności.

Jasne, żyjemy w wolnym kraju i każdy ma prawo do własnego zdania na temat tamtych wydarzeń. Nie widzę tu jednak związku między "prawem" a "sensem". Wątpię, by którykolwiek z wypowiadających się miał wystarczającą wiedzę historyczną, która pozwoliłaby mu na jednoznaczną ocenę. Jestem niemal pewien, że nikt nie wyrobił sobie opinii na podstawie wszystkich możliwych źródeł.
Nawet jeśli było inaczej - tak naprawdę do dziś nie wiemy wielu rzeczy. Co myślał sobie gen. Bór, dając rozkaz do walki, jak ocenił szanse na powodzenie, czy spodziewał się tak dziwnej reakcji Sowietów? I co czuli mieszkańcy po pięciu latach łapanek, egzekucji, wywózek do obozów, Gestapo i zupełnego ograniczenia wolności? Wybuch takiego zrywu nie jest kwestią wyłącznie polityczno-historyczną, tak samo ważna jest też socjologia i psychologia.

Dopiero w takim ujęciu można starać się o wydanie opinii na temat Powstania. Jest jednak niemal pewne, że nie będzie to, jak by chcieli niektórzy, ocena jednoznaczna.
Świat na szczęście nie jest czarno-biały.