Wyobraźcie taką oto perspektywę: mamy godzinę dziewiętnastą czterdzieści pięć, ostatni autobus do domu odjechał pięć minut temu. Dla mnie oznacza to mniej więcej tyle, że jestem zgubiony. Dobrym wyjściem byłby telefon i wezwanie taksówki z rodzicielem za kierownicą. Tylko, ekhem... jakby to rzec... nie posiadam telefonu.
Cóż, czując zaciskające się na mojej szyi obleśne łapska zimnego przerażenia powoli zdaję sobie sprawę, że to koniec. Czeka mnie przeprawa przez miejską dżunglę o zmroku, a wiąże się to ryzykiem pobicia ze skutkiem śmiertelnym. Szansa na dotarcie w całości do celu bliska jest zeru. Zaraz, może zero to nie tak mało? Może akurat się uda. Przejdę Kolejową, potem Piłsudskiego i jakoś dojdę...
Nie dojdę. Nawet nie wiem, komu kibicują zakapturzeni dżentelmeni z Dyrekcji.
Przez mój mózg w błyskawicznym tempie przewija się klisza z mnogością opcji: taksówka! Nie mam pieniędzy. Zadzwoń od kogoś znajomego! Jestem sam. Może ktoś mieszka w pobliżu! Tak, mieszka, szkoda, że nie znam żadnego adresu.
Cholera jasna.
Jestem absolutnie bez szans. Doszedłszy do wniosku, że w żaden racjonalny sposób nie jestem sobie w stanie pomóc, uciekam się do metod nieracjonalnych. Zaraz, kto jest patronem tych, którym uciekł autobus? Święty Krzysztof? Andrzej? Stanisław? Gerwazy? Nieważne. Modlę się po cichu do kogokolwiek, wątpiąc, czy ktokolwiek mnie wysłucha. Boże, masz szansę udowodnić, że istniejesz. No, czemu nic nie robisz? Nagle spoglądam na przeciwną stronę szosy. Czemu od razu go nie zauważyłem?
Mój Anioł Stróż idzie spokojnym krokiem, wyróżniając się lekką poświatą od postępującego zmierzchu. W zasadzie wypadałoby mówić o nim „ona”, ale z drugiej strony anioł to anioł. Ubrał się jakoś dziwacznie: w długi, czarny płaszcz i zupełnie mu nie przystojące dżinsy. Skrzydła zamiatają chodnik, wzniecając gdzieniegdzie kurz. Nie to się jednak teraz liczy: jestem uratowany!
-Aniele! – wołam.
Nie słyszy mnie. Przebiegam jezdnię, cudem tylko unikając zderzenia z czarną wołgą. Wypowiadam jego imię jeszcze raz. Odwraca się. Uff
Przedstawiam mu swoje tragiczne położenie. On, jak zwykle uśmiecha się dobrotliwie i wyciąga z kieszeni swoją niezniszczalną, przedpotopową komórkę. Wpisuję zbawczy numer, dzwonię.
-Cześć tato. Uciekł mi ostatni autobus, a jest już późno. Może... mógłbyś po mnie przyjechać?
-Nie.
No to pięknie! Jestem w absolutnej kropce. Przegrałem. To już naprawdę koniec. Zaczynam widzieć oczami wyobraźni nagłówki gazet: „Zmasakrowany za garść drobniaków” (dwa złote piętnaście groszy, aby być ścisłym), „Straszna śmierć nastolatka” i tym podobne.
-Hm, może cię podprowadzę – mówi nagle Anioł.
Po co mnie będziesz podprowadzał, przecież mnie zabij... Zaraz, co on powiedział? Podprowadzi mnie? Cud?
Cud! Będę żył! Słyszę, jak aparatura szpitalna przechodzi z jednostajnego „piiiiip” na miarowe „pip, pip, pip”. Jak w „Na dobre i na złe”.
-Tylko wezmę psa na spacer. Mieszka tutaj obok, obiecałam mu. – dodaje.
-Oczywiście.
Pies rzeczywiście mieszka niedaleko. Mój towarzysz znika na chwilę w sporym budynku, po czym wychodzi razem z kudłatym kundlem. Kundel ów, kroczący dumnie na tylnych łapach, przedstawia się niewyraźnie. Słyszę coś w stylu „Karol”, ale głowy nie dam sobie uciąć. No tak, ale to tylko psina.
Ruszamy razem ciemniejącymi już ulicami Chełma. Po prawej stronie widać jeszcze tylko piękne niebo. Słońce, zachodząc, nie zwinęło całkiem interesu i zostawiło na chmurach złotawe ślady, które ślicznie komponują się z bladoniebieskim jeszcze niebem. Cudeńko doprawdy.
A teraz wyobraźcie sobie dziwną trójcę, złożoną z człowieka, psa i Anioła Stróża, idącą powoli długą Kolejową ku odległemu domowi. Wyobraźcie sobie też, że rozmawiają ze sobą o wszystkich ludzkich, psich i anielskich sprawach i że przynajmniej jedno z nich jest w tej chwili naprawdę szczęśliwe.
I to nie tylko dlatego, że uniknęło strasznej śmierci z rąk ubranych w dresy oprawców.
czwartek, 20 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
ojej, aż mnie przytkało na chwilę, szczerze powiedziawszy ;)
OdpowiedzUsuńnoale, jako że nie miałam chwili, aby z tobą pogadać na osobności bardziej, to wykorzystam to, iż adres twego bloga znam, no, to do dzieła ;)
masz fajną swobodę pisania, co mi się niezmiernie podoba, szczerze mówiąc, bo widać, że doczynienia z nowicjuszem się nie ma ;)
to, co mnie uchwyciło od początku do końca, to koncepty, pomysły. Jako że ta pierwsza miniatura jest naprawdę niezła (ta do pani umarłej), tyle że na tym się kończy, ponieważ jakoś specjalnie mnie nie zachwyciło; wydawało mi się właśnie, że to takie... nijakie jest, rozumiesz, każdy mógłby tak napisać. Twój styl i umiejętności ujawniają się dopiero w twoim drugim tekście - Łazarzu. Oryginalne spojrzenie, przyznam również, że zupełnie inny dział literatury, niż ten, którym ja się zajmuję - zaciekawiło mnie, ba, spodobało.
A to, co obecnie przeczytałam: uśmiech mi ciągle nie schodzi z buźki, dzięki, mnie również bardzo miło było poznać ciebie i koleżankę - zapraszam za tydzień :P
pozdrawiam, weny życzę.
Niunio się bał sam wracać, i koleżanka musiała go odprowadzić, ech...
OdpowiedzUsuńNo, no, sympatyczny tekst. Może częściej zostawiać Cię samemu w środku miasta? ;)
OdpowiedzUsuńPisz wyraźniej ;)
OdpowiedzUsuńehehee
OdpowiedzUsuńno wracac o 19 do domu sie bac to juz jest przesada.
na stare lata o 14 nie wyjdziesz?