Mój ostatni tekst poświęcony „zwierzęcemu”, czyli chemiczno - biologicznemu pochodzeniu miłości wzbudził tyle kontrowersji, że muszę chyba wyjaśnić kilka związanych z nim kwestii. Wyjaśnienie to będzie polegało na przedstawieniu argumentów, teorii, lub po prostu zwykłych wypowiedzi różnych osób na ten temat (często nieco zmienionych, by nadać im szerszy kontekst) i moich komentarzy na nie.
1. Sprowadzenie uczuć do sfery czysto naukowej odbiera im całe piękno.
Z tym absolutnie się zgodzić nie mogę. Wyjaśnienie danego zjawiska i odkrycie, jakie procesy za nie odpowiadają, w niczym go nie umniejsza. Dziś wiemy, że światło gwiazd powstaje w wyniku potężnych reakcji nuklearnych, znamy ich skład chemiczny. Czy wiedząc to wszystko patrzymy na nocne niebo z mniejszym podziwem, niż ludzi przed tysiącami lat? Nie sądzę. Dzieje się wręcz odwrotnie, nauka ukazuje nam świat w całym jego bogactwie i pięknie. Udowadnia nam, jak cudownie jest skonstruowany. Nie ma w tym nic ze „zwierzęcości” – ewolucyjne pochodzenie miłości wcale nie oznacza, że niczym nie różnimy się od szympansów. Uznając takie podejście można się naprawdę romantycznie i niesamowicie zakochiwać , co mogę potwierdzić osobiście.
2. Jeśli miłość to chemia, to życie nie ma sensu. Istniejemy tylko po to, by przedłużyć gatunek? Przecież uczucie nadaje wszystkiemu znaczenie, jest jedyną prawdziwą wartością. Jeśli okaże się zwykłą reakcją chemiczną - okaże się bezwartościowe.
Znowu nieprawda. Czemu tak zwracamy uwagę na przyczynę? Czy to, że nasze emocje są jest zjawiskiem naturalnym, a nie duchowym, zmienia coś w ich istocie? Czy inaczej przez to patrzy się na kochanych ludzi? Nie.
Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że takie rozwiązanie nie daje już łatwych pocieszeń. Nie gwarantuje, że miłość przynosi ocalenie, zwycięża śmierć. To wszystko jest kwestią jedynie przypadku. „Ci, którzy kochają, giną tak samo jak inni”*.
3. A gdzie w tym Bóg?
Odpowiedź jest prosta – na początku. Odkrycie przyczyn ludzkich zachowań nie jest odkryciem przyczyn istnienia człowieka. Nigdy nie zrozumiem kreacjonistów, którzy Bogu daliby siedem dni, słonko, ptaszki, Adama i Ewę i kazaliby Mu z tego ulepić Wszechświat. To ewidentne odbieranie geniuszu Stwórcy. Zdecydowanie bardziej przemawiałby do mnie Ktoś, kto bez uciekania się do tanich sztuczek uczyniłby wszystko jedynie popychając pierwszy klocek domina, by reszta potem potoczyła się sama, lecz po Jego myśli. Brak metafizyki w miłości jest dla mnie raczej dowodem istnienia Boga, który doprowadził (bez użycia jakiekolwiek „magii) do wyewoluowania najszlachetniejszych uczuć, prawdy, dobra, piękna i miłości z organizmów jednokomórkowych.
Choć rzecz jasna taka koncepcja może być przez innych uznana jako argument na coś przeciwnego. Jak jest w istocie – być może nie dowiemy się nigdy.
4. Po co rozbijać każde gówno na atomy? Nie lepiej po prostu kochać?
Jest to tak naprawdę pytanie o sens nauki. Po co nam ona? Ano po to, byśmy wszystko rozumieli. Po to, byśmy te wiedzę potrafili wykorzystać i sprawić, by życie stawało się lepsze. Ale i po to, by po prostu wiedzieć, nawet gdy nie ma to zastosowania praktycznego. Nauka to sztuka, a sztuka może istnieć tylko dla samej siebie. Szukanie przyczyn jakiejś rzeczy wcale nie wyklucza zwykłego cieszenia się nią. Można żyć, jednocześnie wiedząc „dlaczego”.
Można więc i kochać, rozbijając każde gówno na atomy.
* Parafraza słów Marka Edelmana. Nie żebym uważał go za jakiś autorytet, po prostu się zgadzamy w tej kwestii.
niedziela, 18 października 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Kostecky... Jak Ty mnie czasem wkurzasz. Mogłabym wybaczyć Ci, że sie mylisz,ale nie to, ze masz rację!
OdpowiedzUsuńZdrówka :*
Eh... Wy i te wasze uczone dyskusje. To, czy miłość jest reakcją chemiczną, czy najważniejszym uczuciem nie zmieni sposobu, w jaki ludzie kochają.
OdpowiedzUsuńAle jak wam się nudzi, to dyskutujcie do woli;]