czwartek, 30 lipca 2009

Filip X

Obywatel Filip X, wiek: w normie, niekarany, niepijący, zdrowie psychiczne: w normie.

U obywatela stwierdza się brak poglądów na niżej wymienione tematy:
- eutanazja,
- legalizacja "lekkich" narkotyków
- aborcja w szczególnych wypadkach

Potwierdza się jednocześnie, że dysponuje on wiedzą wystarczającą do określenia swojego stanowiska w wyżej wymienionych, kluczowych dla sprawy narodowej, zagadnieniach.
Jako przyczynę niezdecydowania obywatel podaje:
- fakt, że zjawiska bezpośrednio go nie dotyczą, co pociąga za sobą brak zainteresowania nimi.
- uznanie dyskusji na tematy tak złożonej etyki za jałowe i zależące od punktu widzenia
- pogląd, że nic nie jest ani jednoznacznie czarne, ani jednoznacznie białe i wszystko należy rozpatrywać w indywidualnych przypadkach
- niechęć do wszelkich przejawów przywłaszczania sobie jedynej i słusznej racji.

Ktoś pewnie powie: relatywizm moralny! Kto inny zaś: etyka jest tylko jedna! Trzecia osoba stwierdzi, że brak poglądów na tak ważne sprawy wynika z głupiego, nieświadomego podejścia do życia.

Przecież sprawa jest oczywista. To jest złe/dobre [niepotrzebne skreślić], bo tak mówi taka a taka ideologia/religia/światopogląd/filozofia [niepotrzebne skreślić, albo zostawić wszystko na raz].

A on mówi tylko, że po prostu nie wie, co w tym wypadku jest dobre.
I jako jedyny ma pewność, że to prawda.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Na dalekiej Ukrainie


Ukraina to dziwny kraj.
Jadąc wśród ogromnych, pustych przestrzeni ciężko sobie wyobrazić, że nie zawsze tak było. Jeszcze siedemdziesiąt lat temu wszędzie tam, gdzie dziś są tylko pola albo po prostu wielkie połacie nieużytków, znajdowały się polskie wsie. Teren zamieszkiwały tysiące ludzi różnych narodowości, i to nawet tak "egzotycznych", jak Holendrzy.
Jedna z kobiet, opisując swój przejazd przez Wołyń w 1945 mówi o widokach, jakich nie zna nawet ze starotestamentowych opowieści o Sodomie i Gomorze. Wszędzie wokół spalone doszczętnie miejscowości, po których zostały jedynie osmalone kominy chat.

Kowel za to jest pusty na inny sposób. Choć trudno znaleźć tu choć odrobinę wolnej przestrzeni, czuje się tutaj silne wrażenie jakiegoś niebytu. Przejeżdżając przez ulice widzi się wokół obskurne, zaniedbane blokowiska. Miejscowy pałac kultury z nazwą nie ma nic wspólnego - nie dość, że to ohydny posowiecki moloch, to jeszcze ulokowano go na uprzednio wyburzonym przez buldożery kirkucie. Bardzo wymowne.
Ciężko uwierzyć, że przed wojną miasto było pełne starych, ładnych kamienic. Tam, gdzie przed wojną stał duży, zbudowany w latach trzydziestych kościół, dziś znajduje się boisko. Kilka metrów za bramką pochowany jest proboszcz.
Jedna z głównych ulic nosi imię Stepana Bandery. To chyba jeden z ostatnich krajów w Europie, w którym ten sposób czci się ludobójców. Zabawne, organizujemy mistrzostwa z państwem, które za bohatera uznaje człowieka odpowiedzialnego za śmierć 134 tysięcy Polaków.

Prowincja za to jest już niemal egzotyczna. Malutkie, biedne wioseczki, obrazy przypominające polską wieś sprzed 30-40 lat. Nie da się ukryć, że jest to egzotyka absolutnie urzekająca. Dzieci prowadzące gęsi, stado krów idące środkiem ulicy - dla obserwatora z zewnątrz jest to coś nieopisanie pięknego. Ciężko jednak wyobrazić sobie, by jakikolwiek przybysz zechciał zamienić się z tymi, którzy są na ten świat skazani.


Ukraina to naprawdę dziwny kraj. Dziwny, ale przy tym niesamowicie urzekający.


piątek, 24 lipca 2009



Dziadek Eutanazy wpatruje się bezmyślnie w trzeszczące płomienie w kominku. Na jego kolanach leży duża książka z naderwanymi stronami. Poczytałby ją może, tylko po co? Raz, że zna ją już niemal na pamięć, a dwa, że nie wierzy w ani jedno zawarte w niej słowo. Pewnie dlatego, że każde jest dla niego jedynie osłuchanym, wytartym sloganem, którego nijak nie da się urzeczywistnić. A kiedyś próbował!
Czuje się pusty. Wie, że horyzont jest już bliski. Wie też, że może to przyspieszyć, po co się męczyć? Po drugiej stronie i tak nic nie ma. A po tej jest tylko kot, który jest tylko kotem, stara żona, będąca tylko starą żoną. Wyblakły ślad na ścianie po skrzyżowanych belkach i wiszącej na nich postaci jest już niemal niewidoczny.

Babcia Apostazja siedzi w kuchni. Nie chce widzieć upadającego coraz niżej męża. Niedbale miesza gotującą się w kotle zupę. W kieszeni swetra ciągle trzyma, jakby na pamiątkę, starusieńki obrazek z brodatym mężczyzną unoszącym prawą dłoń w geście... no właśnie, co to był za gest? Czasami babcia ma ochotę to sobie przypomnieć, zaraz jednak chowa kartonik z powrotem i dalej niedbale czeka na koniec.
Ciężko im tak żyć ze świadomością, że to pierwszy i ostatni raz. Wypadałoby go dobrze wykorzystać - tylko jak? Trudno o to w starej chałupie, poza którą nie ma niczego prócz świata.

Tylko kot jest w tym domu szczęśliwy. Niczego nigdy nie musiał się wyrzekać, niczego zmieniać. Myślenie o sprawach ostatecznych zawsze omijało go szerokim łukiem. Gdy tylko chciało się zbliżyć, jeżył sierść i prychał, aż uciekło.Wystarczy mu ciepło pieca, ryba i miska wody. I wcale nie przeszkadza mu fakt, że ryby nikt nigdy nie rozmnożył, a woda zawsze była wodą i nigdy winem.

sobota, 11 lipca 2009

Była sobie niedziela

Niedziela 11 lipca 1943 roku w miejscowościach na Wołyniu zaczęła się prawdopodobnie tak, jak zwykle zaczynały się dni świąteczne. Ludzie ubierali się trochę ładniej niż zwykle i szli do kościołów. Ogromna większość z nich nigdy z nabożeństw nie wróciła.

7 wołyńskich świątyń zostało otoczonych przez oddziały UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii). Zgromadzonych na nabożeństwie ludzi zaczęto rozstrzeliwać, zarąbywać siekierami, nadziewać na widły, mordować ciosami pałek, młotów rzeźnickich. Nie patrzono na wiek, płeć - liczyło się tylko to, że są Polakami. Księża ginęli przy ołtarzach. Niektórzy ludzie próbowali się bronić lub uciekać. W Ksieilinie kilkadziesiąt osób ewakuowało się do przyległych do kościoła zabudowań klasztornych i broniło się skutecznie aż do wieczora, gdy napastnicy odeszli.

Tego jednego jedynego dnia zaatakowanych zostało 80 wsi, w bestialski sposób zamordowano ponad 10 000 Polaków.

Było to apogeum ukraińskich zbrodni na kresach Rzeczpospolitej. Od początku wojny do 1947 r. życie straciło 134 tysiące ludzi. Nie będę przedstawiał historii tych wydarzeń - wszystko można znaleźć w książkach i w Internecie. Chciałbym tylko zwrócić uwagę na inny aspekt ludobójstwa wołyńskiego - na pamięć.

Wczoraj nasz kochany premier przebywał z wizytą na Ukrainie. Rozmowy dotyczyły zapewne zbliżającego się Euro 2012. I bardzo dobrze, to ważna rzecz. Jest za to czymś haniebnym, że jako przedstawiciel władz RP nie złożył wieńca na ani jednej z tysięcy mogił pomordowanych Polaków w przeddzień tak ważnej i tragicznej rocznicy. Ba, nie wspomniał o tym ani słowem.
Jasne, że przyjaźń z sąsiednim narodem jest ważna, ale, na Boga, nie budujmy jej na zakłamywaniu i przemilczaniu historii. Podobnie zachował się przed rokiem jeszcze ukochańszy prezydent, który w 65 lat po 11 lipca nie raczył się stawić na jakichkolwiek uroczystościach z tej okazji.

W taki sposób zachowuje się polski Kościół. Jak dotąd żaden z kilkudziesięciu księży zabitych przez Ukraińców nie doczekał się żadnego wniosku o beatyfikację. A warto dodać, że kapłani ci ginęli śmiercią męczeńską, mordowani wyjątkowo brutalnie. Jednego z nich wrzucono do świńskiego koryta i przepiłowano na pół, innego żywcem obdarto ze skóry, jeszcze innemu wbijano w głowę gwoździe. Wielu było ostrzeganych o grożącym im niebezbieczeństwie, a mimo to nie uciekali - czy nie zasłużyli chociaz na upamiętnienie? A Polski Kościół potrawi widać tylko zabiegać o "rychłą beatyfikację sługi Bożego Jana Pawła". Brawo.

Nikt nie mówi o rozliczaniu win, obwinianiu narodu ukraińskiego i wysuwanie oskarżeń. Chodzi po prostu o prawdę.

A my - pamiętajmy.

piątek, 10 lipca 2009

Upowietrzone szczyty piramid


Moja czterodniowa przygoda ze szpitalem zaczęła się we wtorek rano. O godzinie dziewiątej czterdzieści pięć razem ze swoim Aniołem Stróżem przekroczyłem próg oddziału laryngologii. Anioł, jak zawsze, wzbudził niezdrowe zainteresowanie swą półprzezroczystą, szeleszczącą piórami osobą. Pacjenci w biało-niebieskich pasiakach odwracali się na jego widok i patrzyli się głupowato. Tylko salowe nie zwracały na to uwagi. One już niejedno widziały, i duchy, i anioły, a i diabła ta lub owa zobaczyła.
Doktor M. miał gabinet na końcu korytarza. Zapukałem, uchyliłem drzwi. Badał jakieś bliźniaki, kazał chwilę poczekać. Po dziesięciu minutach dzieci wyszły, a my weszliśmy. M. w niczym lekarza nie przypominał. Przyjmował pacjentów w szarym mundurze bez dystynkcji, na oku nosił staroświecki monokl. Gdy podałem opis mej dolegliwości - bólu głowy, dokonał podstawowych badań nucąc "Walca nad pięknym, modrym Dunajem".
- Ma pan krzywy nos - powiedział.
- Wiem - odrzekłem.

Stwierdził, że przyjmie mnie na parę dni na oddział, żeby przyspieszyć badania. Zlecił EEG, USG, tomografię i prześwietlenie zatok.
Udaliśmy się do izby przyjęć. Za biurkiem siedziała pani o różnokolorowych oczach - jedno miała niebieskie, drugie zielone. Wyjęła pustą kartę i zaczęła spisywać moje dane.
- Imię?
- Mateusz.
- Głupawe. Nazwisko?
I tak dalej. Gdy jednak miała przejść do peselu, nagle powiedziała poirytowanym głosem:
- Aaa, pieprzyć te bzdury. Ulubiony kolor?
- Zielony.
- Może być. Woli pan lody truskawkowe czy czekoladowe?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo do pokoiku weszła salowa i zapytała:
- Baśka, masz wypis tego Schulza?
- Nie, on wychodzi za trzy dni.
Gdy tamta wyszła, zapytałem:
- Jakiego Schulza?
- Brunona. Ten pisarz, kojarzy pan.
- Tak, kojarzę, ale on nie żyje od czterdziestego drugiego.
- A, to widać ktoś się pomylił.

Badania rentgenowskie przeprowadza się w osobnym budynku. Wraz z Aniołem przebyliśmy konieczną odległość i zagłębiliśmy się w podziemne korytarze pracowni RTG. Kazano nam czekać przed gabinetem 101 im. George'a Orwella. Prócz nas siedziały tu trzy staruszki. Nie mając nic lepszego do roboty, przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie:
- Od złamań najlepsza jest Matka Boska z Lourdes - powiedziała pierwsza.
- Bzdury pleciesz. Tamta jest od chorób serca. Na to poradzi Panienka z Medjugorie.
- Obieście pomylone. Nikt tak dobrze nie pomaga na kości jak Matka Boska Ostrobramska.
Widziałem, że mój Anioł mocno się irytuje. W końcu nie wytrzymał i wypalił:
- Na złamania najlepszy jest ortopeda.
Wszystkie trzy ochoczo przyznały mu rację.

Prześwietlenie odbyło się bez ekscesów. Przyjemnie było słuchać, jak dwie głowy pani rentgenolog sprzeczają się co do szkodliwości promieniowania RTG. I to był tak zwany koniec na dziś.

O dziesiątej w środę znów stawiliśmy się w szpitalu. Doktor M. znowu przyjmował parę bliźniąt. Przez szparę w niedomkniętych drzwiach wyłapałem ich imiona: Szlomo i Berek, a także słowo "fenol". W końcu podbił pieczątkę, ja podpisałem zgodę i ruszyliśmy znowu do osobnego budynku.
W poczekalni przed pracownią EEG czekał człowiek dziwny. Wyglądał na pozszywanego z różnych płatów skóry, z głowy zaś sterczały mu dwa bezpieczniki. Tajemnica wyjaśniła się, gdy z gabinetu wyczytano jego nazwisko:
- Frankenstein?
- Jestem.
Podczas badania przylepiono mi do głowy elektrody i kazano to otwierać, to zamykać oczy. Od razu podano mi wynik badania: fale mózgowe w normie. Tak minął dzień i noc.

Dzień trzeci. Na dziesiątą tomografia. Kazano mi się stawić bez jedzenia i picia i tak też uczyniłem: nie miałem przy sobie ani grama czegokolwiek, co dałoby się zjeść lub wypić. Zostałem umieszczony w tunelu. Przed oczami obracał mi się jakiś punkcik. Nagle poczułem zapach szkolnej* ubikacji. Po badaniu pani wyjaśniła mi:
- Tunel ma właściwości czasoprzestrzenne. Przeteleportował pański nos do toalety.
Rzeczywiście, w lustrze dostrzegłem brak tego narządu. Anioł znalazł go w damskiej.

Ostatniego dnia zastaliśmy doktora M. w gabinecie zastawionym walizkami. Zapytany o przyczynę tego stanu, odparł:
- Namierzyli mnie ci z Wiesenthala. Wyjeżdżam do Argentyny.
Dał mi jeszcze tylko skierowanie na USG i wyszedł.

Na drzwiach gabinetu widniał napis: "pacjenci na badanie powinni stawić się z pęcherzykiem żółciowym w osobnej torebce". Bzdura, pomyślałem i wszedłem. Pani od razu opieprzyła mnie za brak pęcherzyka, ale zgodziła się na badanie mimo to. Przyłożyła mi do szyi coś mokrego i zimnego i delikatnie tym poruszała. Po chwili powiedziała bardzo ostrym tonem:
- Koniec. Proszę natychmiast wyjść.
Zapytana o przyczynę tak ostrej reakcji, opierała się odpowiedzi. W końcu jednak skapitulowała:
- Nie ma pan tętnicy szyjnej.

Została mi jeszcze konsultacja z neurologiem. Ta (bo była to kobieta) po przejrzeniu wyników wszystkich badań, orzekła: upowietrzenie szczytów piramid. Powiedziała, że tego się nie leczy. Posmutniałem słysząc tę wieść, więc na pocieszenie przepisała mi antydepresant. Wychodząc z gabinetu zauważyłam na ścianie plakat: nerki nie rosną na drzewach, przedstawiający rozłożyste drzewo nerkowca objadanego przez dwa trolle.
Opuściliśmy wraz z Aniołem budynek zajmowany przez neurologię i udaliśmy się w stronę laryngologii, aby dać się wypisać. Nagle naszą uwagę zwróciło jakieś zamieszanie przy jednej z ławek.

Okazało się, że Richard Dawkins kręcił tam swój kolejny film o religii. W jego rozmówczyniach poznałem trzy panie spad pracowni RTG. Dyskutowali zajadle o zagadnieniu Boga. Rysiek pytał je o rzekome i nierzekome cuda, podając je co rusz w wątpliwość. Rozmowa szybko zeszła na tematy czysto medyczne, potem biologiczne, następnie chemiczne, aż w końcu sprzeczano się już o mechanikę kwantową. Babcie miały w tym zagadnieniu pojęcie tak szerokie, że znany badacz musiał skapitulować. Słyszałem, jak na odchodne rzucił do operatora kamery:
- Skasuj to, bo będzie wstyd.

Na wypis musiałem trochę poczekać. Obok mnie siedział Gajowy w zielonym kapeluszu z piórkiem. Oparłszy dubeltówkę o ścianę rozprawiał na tematy ufologiczno-erotyczne:
- Podejrzewam, że gdyby taki kosmita zobaczyłby nasza kobietę, nie wiedziałby, co dalej począć.
Anioł, zazwyczaj małomówny, znowu wypalił:
- To, podejrzewam, zupełnie jak pan.
A po cichu rzekł do mnie:
- Stary, pieprzony erotoman. Jak ja takich nie znoszę.
Po chwili miałem już wypis.

Wychodząc natknąłem się na człowieka w wieku lat około pięćdziesięciu. Zakręciło mu się w głowie i omal się nie potknął, pomogłem mu jednak zachować równowagę i razem z Aniołem usadziliśmy go na ławeczce przed szpitalem.
- Wszystko przez ten postrzał w głowę - powiedział, jakby się usprawiedliwiając - Od czterdziestego drugiego się z tego nie mogę wyleczyć.


* - lub też szpitalnej

poniedziałek, 6 lipca 2009

Dziennik z podróży I - Grecja


Podróż do Grecji miałem opisać już dawno, dopiero teraz jednak jestem w stanie to zrobić. Teraz, gdy już opadły wszelkie negatywne emocje z nią związane, a pamięć przecedziła nieco wspomnienia i zostawiła tylko te lepsze. Trudno jakoś byłoby mi pisać, pamiętając niemal wyłącznie o potwornym upale, bólu głowy i ludziach, z którymi jakoś trudno było się dogadać ;]

Zdjęcie powyżej przedstawia masyw Olimpu o zachodzie słońca. Taki oto widok rozpościerał się z miejscowości, w której się rozlokowaliśmy - Riwiery Olimpijskiej. Widok piękny, fotografia nie oddaje do końca jego uroku. Była to jednak jedna z nielicznych rzeczy, która zrobiła tam na mnie pozytywne wrażenie.
Miasteczko leżało nad samym brzegiem Morza Egejskiego, na północnym-wschodzie kraju. Cechą, która pierwsza rzucała się w oczy, była architektura i układ ulic. Nudna architektura i takoż nudny układ. Wszystkie budynki wyglądały tak samo - prostopadłościenne, jasne, kilkupiętrowe klocki z okalającymi je balkonami. Na każdym dachu krytym czerwoną dachówką - baterie słoneczne. Wszystkie zaś uliczki przecinały się pod kątem prostym. Każdy miłośnik łuków, małych alejek i placyków byłby zawiedziony - wszystko wybudowano pod linijkę. Przypomina to raczej kartkę w kratkę niż miasteczko. Stąd wrażenie niesamowitej sztuczności, tak jakbym znalazł się w wiosce potiomkinowskiej, a nie w prawdziwym, żyjącym miasteczku. Piękna była tu jednak jeszcze jedna rzecz - zapach. Na ogrodzeniu wszystkich domów ulokowano całe skrzynki kwiatów - pelargonii, wiciokrzewów i innych, nie znanych mi gatunków. Wszędzie czuć było ich odurzającą woń.
Morze - ciepłe, lecz nieporównywalnie brzydsze niż Bałtyk (wiem, że estetyka morza to rzecz względna, ale to tylko moja opinia). A wschód słońca nad nim był w najlepszym razie średni.



To zaś już Ateny, a dokładniej - Areopag. Gdzieś tutaj sądzili Sokratesa. Ze wzgórza oglądaliśmy miasto tuż po wschodzie słońca (aby dotrzeć tu nad ranem, z Riwiery wyjechaliśmy o północy). Widok wspaniały. Stolica Grecji jest ślicznie położona, co zresztą widać. Tutaj też jednak architektura nie jest zbyt różnorodna - biel ścian i czerwień dachów aż po horyzont, brak wieżowców.
Akropol, znajdujący się nieopodal, z daleka wygląda niesamowicie. Gdy jednak zobaczy się z bliska Partenon i figury Kariatyd, czar pryska. W podręczniku wyglądało to jakoś efektowniej. Może to wina upału - ponad trzydzieści stopni. Sprawia on, że nie myśli się o niczym prócz wody i cieniu.
Po zejściu ze wzgórz i "zanurzeniu" się w ulice miasto też nie zachwyca. Efektowne są jednak bugenwille rosnące na domach. Roślina ta, kwitnąca na fioletowo, pokrywa niemal całą fasadę niczym bluszcz. Ciekawie wyglądają też drzewa judaszowca, których kwiaty mają kolor niebieski, czego raczej w Polsce się nie spotyka. Ponoć właśnie na takim drzewie powiesił się Judasz.
Jeśli zaś chodzi o architekturę, zachwycił mnie tylko jeden budyneczek. Była to malutka cerkiewka, stojąca pośrodku placu. Otoczona znacznie od niej wyższymi współczesnymi budowlami, sprawiała wrażenie zupełnie wyrwanej z kontekstu. Efekt ten pogłębiało jej ciche wnętrze, pozwalające zupełnie zapomnieć o hałaśliwych i upalnych Atenach na zewnątrz.



Tak, to jest dokładnie to, co myślicie. Autostrada, jedna z wielu w Grecji. W tle jakieś góry. Domyślilibyście się, że to właśnie są te słynne Termopile? Po wąwozie zostało tylko to pasmo górskie w tle, za mną było już płasko - efekt działalności pobliskiego morza. Dziś, oprócz szosy, jest tam jeszcze spiżowy pomnik spartańskiego wojownika, a gdzieś tam z przodu, wśród skał znajduje się grób. Według badań jest to najprawdopodobniej miejsce, gdzie leży król Leonidas i jego trzystu dzielnych żołnierzy. Historia tej bitwy od dziecka robiła na mnie ogromne wrażenie. Poczułem się więc trochę tak, jakbym na Grunwaldzie zastał hipermarket.


Ten piękny widok rozpościera się z monastyru Rusanu (św. Barbary). Należy on do słynnych greckich meteorów, klasztorów wzniesionych w XVI w. na wysokich, stojących samotnie skałach. My odwiedziliśmy dwa - ten, a także największy, pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego z piękną kaplicą pokrytą średniowiecznymi freskami. Wszędzie czuło się tu niesamowitą mistykę. Wyobrażenie mnichów, żyjących tutaj przed wiekami, niemal odciętych od świata zewnętrznego było czymś nieopisanym. Tak samo zresztą jak krajobrazy widziane z punktów widokowych. Podobnie jednak jak w Atenach, tutaj także dawał się we znaki niemiłosierny upał - niemal 40 stopni.



Ładne, prawda? Widzicie tu jeden z wielu domków wioski Neos Pandeleimonas, która zachowała się w niezmienionej formie ponad osiemset lat. Muszę przyznać, że to ona zrobiła na mnie największe wrażenie podczas całej podróży. Ulokowana na górskim zboczu, nad jedną z zatok Morza Egejskiego była czymś epicko pięknym. Pełna takich jak ten ślicznych budynków, z wąskimi, pokrytymi brukiem uliczkami robiła ogromne wrażenie.
Szczególnie urodziwy był centralny placyk. Ocieniony niemal zupełnie rosnącymi wokół drzewami, z cerkiewką stojąca pośrodku. Czuło się tu niepowtarzalny urok i klimat. Jeśli będę kiedyś obrzydliwie bogaty, na starość pocztówki do mnie będziecie adresować właśnie na Neos Pandaleimonas ;]

Natknąłem się jeszcze na kilka pięknych miejsc. Dolina Tembi, wąwóz Mavrólongos u stóp Olimpu były naprawdę śliczne. Ciągle jednak towarzyszyło mi wrażenie, że Grecja bez tych kilku efektownych atrakcji już taka piękna by nie była. Może to kwestia zasklepienia i zaściankowości, może jakiegoś nacjonalizmu - ale naprawdę wolę Polskę.
I nie sądzę, abym odwiedził Helladę szybciej niż za kilkanaście lat.