piątek, 10 lipca 2009

Upowietrzone szczyty piramid


Moja czterodniowa przygoda ze szpitalem zaczęła się we wtorek rano. O godzinie dziewiątej czterdzieści pięć razem ze swoim Aniołem Stróżem przekroczyłem próg oddziału laryngologii. Anioł, jak zawsze, wzbudził niezdrowe zainteresowanie swą półprzezroczystą, szeleszczącą piórami osobą. Pacjenci w biało-niebieskich pasiakach odwracali się na jego widok i patrzyli się głupowato. Tylko salowe nie zwracały na to uwagi. One już niejedno widziały, i duchy, i anioły, a i diabła ta lub owa zobaczyła.
Doktor M. miał gabinet na końcu korytarza. Zapukałem, uchyliłem drzwi. Badał jakieś bliźniaki, kazał chwilę poczekać. Po dziesięciu minutach dzieci wyszły, a my weszliśmy. M. w niczym lekarza nie przypominał. Przyjmował pacjentów w szarym mundurze bez dystynkcji, na oku nosił staroświecki monokl. Gdy podałem opis mej dolegliwości - bólu głowy, dokonał podstawowych badań nucąc "Walca nad pięknym, modrym Dunajem".
- Ma pan krzywy nos - powiedział.
- Wiem - odrzekłem.

Stwierdził, że przyjmie mnie na parę dni na oddział, żeby przyspieszyć badania. Zlecił EEG, USG, tomografię i prześwietlenie zatok.
Udaliśmy się do izby przyjęć. Za biurkiem siedziała pani o różnokolorowych oczach - jedno miała niebieskie, drugie zielone. Wyjęła pustą kartę i zaczęła spisywać moje dane.
- Imię?
- Mateusz.
- Głupawe. Nazwisko?
I tak dalej. Gdy jednak miała przejść do peselu, nagle powiedziała poirytowanym głosem:
- Aaa, pieprzyć te bzdury. Ulubiony kolor?
- Zielony.
- Może być. Woli pan lody truskawkowe czy czekoladowe?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo do pokoiku weszła salowa i zapytała:
- Baśka, masz wypis tego Schulza?
- Nie, on wychodzi za trzy dni.
Gdy tamta wyszła, zapytałem:
- Jakiego Schulza?
- Brunona. Ten pisarz, kojarzy pan.
- Tak, kojarzę, ale on nie żyje od czterdziestego drugiego.
- A, to widać ktoś się pomylił.

Badania rentgenowskie przeprowadza się w osobnym budynku. Wraz z Aniołem przebyliśmy konieczną odległość i zagłębiliśmy się w podziemne korytarze pracowni RTG. Kazano nam czekać przed gabinetem 101 im. George'a Orwella. Prócz nas siedziały tu trzy staruszki. Nie mając nic lepszego do roboty, przysłuchiwaliśmy się ich rozmowie:
- Od złamań najlepsza jest Matka Boska z Lourdes - powiedziała pierwsza.
- Bzdury pleciesz. Tamta jest od chorób serca. Na to poradzi Panienka z Medjugorie.
- Obieście pomylone. Nikt tak dobrze nie pomaga na kości jak Matka Boska Ostrobramska.
Widziałem, że mój Anioł mocno się irytuje. W końcu nie wytrzymał i wypalił:
- Na złamania najlepszy jest ortopeda.
Wszystkie trzy ochoczo przyznały mu rację.

Prześwietlenie odbyło się bez ekscesów. Przyjemnie było słuchać, jak dwie głowy pani rentgenolog sprzeczają się co do szkodliwości promieniowania RTG. I to był tak zwany koniec na dziś.

O dziesiątej w środę znów stawiliśmy się w szpitalu. Doktor M. znowu przyjmował parę bliźniąt. Przez szparę w niedomkniętych drzwiach wyłapałem ich imiona: Szlomo i Berek, a także słowo "fenol". W końcu podbił pieczątkę, ja podpisałem zgodę i ruszyliśmy znowu do osobnego budynku.
W poczekalni przed pracownią EEG czekał człowiek dziwny. Wyglądał na pozszywanego z różnych płatów skóry, z głowy zaś sterczały mu dwa bezpieczniki. Tajemnica wyjaśniła się, gdy z gabinetu wyczytano jego nazwisko:
- Frankenstein?
- Jestem.
Podczas badania przylepiono mi do głowy elektrody i kazano to otwierać, to zamykać oczy. Od razu podano mi wynik badania: fale mózgowe w normie. Tak minął dzień i noc.

Dzień trzeci. Na dziesiątą tomografia. Kazano mi się stawić bez jedzenia i picia i tak też uczyniłem: nie miałem przy sobie ani grama czegokolwiek, co dałoby się zjeść lub wypić. Zostałem umieszczony w tunelu. Przed oczami obracał mi się jakiś punkcik. Nagle poczułem zapach szkolnej* ubikacji. Po badaniu pani wyjaśniła mi:
- Tunel ma właściwości czasoprzestrzenne. Przeteleportował pański nos do toalety.
Rzeczywiście, w lustrze dostrzegłem brak tego narządu. Anioł znalazł go w damskiej.

Ostatniego dnia zastaliśmy doktora M. w gabinecie zastawionym walizkami. Zapytany o przyczynę tego stanu, odparł:
- Namierzyli mnie ci z Wiesenthala. Wyjeżdżam do Argentyny.
Dał mi jeszcze tylko skierowanie na USG i wyszedł.

Na drzwiach gabinetu widniał napis: "pacjenci na badanie powinni stawić się z pęcherzykiem żółciowym w osobnej torebce". Bzdura, pomyślałem i wszedłem. Pani od razu opieprzyła mnie za brak pęcherzyka, ale zgodziła się na badanie mimo to. Przyłożyła mi do szyi coś mokrego i zimnego i delikatnie tym poruszała. Po chwili powiedziała bardzo ostrym tonem:
- Koniec. Proszę natychmiast wyjść.
Zapytana o przyczynę tak ostrej reakcji, opierała się odpowiedzi. W końcu jednak skapitulowała:
- Nie ma pan tętnicy szyjnej.

Została mi jeszcze konsultacja z neurologiem. Ta (bo była to kobieta) po przejrzeniu wyników wszystkich badań, orzekła: upowietrzenie szczytów piramid. Powiedziała, że tego się nie leczy. Posmutniałem słysząc tę wieść, więc na pocieszenie przepisała mi antydepresant. Wychodząc z gabinetu zauważyłam na ścianie plakat: nerki nie rosną na drzewach, przedstawiający rozłożyste drzewo nerkowca objadanego przez dwa trolle.
Opuściliśmy wraz z Aniołem budynek zajmowany przez neurologię i udaliśmy się w stronę laryngologii, aby dać się wypisać. Nagle naszą uwagę zwróciło jakieś zamieszanie przy jednej z ławek.

Okazało się, że Richard Dawkins kręcił tam swój kolejny film o religii. W jego rozmówczyniach poznałem trzy panie spad pracowni RTG. Dyskutowali zajadle o zagadnieniu Boga. Rysiek pytał je o rzekome i nierzekome cuda, podając je co rusz w wątpliwość. Rozmowa szybko zeszła na tematy czysto medyczne, potem biologiczne, następnie chemiczne, aż w końcu sprzeczano się już o mechanikę kwantową. Babcie miały w tym zagadnieniu pojęcie tak szerokie, że znany badacz musiał skapitulować. Słyszałem, jak na odchodne rzucił do operatora kamery:
- Skasuj to, bo będzie wstyd.

Na wypis musiałem trochę poczekać. Obok mnie siedział Gajowy w zielonym kapeluszu z piórkiem. Oparłszy dubeltówkę o ścianę rozprawiał na tematy ufologiczno-erotyczne:
- Podejrzewam, że gdyby taki kosmita zobaczyłby nasza kobietę, nie wiedziałby, co dalej począć.
Anioł, zazwyczaj małomówny, znowu wypalił:
- To, podejrzewam, zupełnie jak pan.
A po cichu rzekł do mnie:
- Stary, pieprzony erotoman. Jak ja takich nie znoszę.
Po chwili miałem już wypis.

Wychodząc natknąłem się na człowieka w wieku lat około pięćdziesięciu. Zakręciło mu się w głowie i omal się nie potknął, pomogłem mu jednak zachować równowagę i razem z Aniołem usadziliśmy go na ławeczce przed szpitalem.
- Wszystko przez ten postrzał w głowę - powiedział, jakby się usprawiedliwiając - Od czterdziestego drugiego się z tego nie mogę wyleczyć.


* - lub też szpitalnej

1 komentarz:

  1. Od razu widać, że antydepresant był Ci potrzebny. ŚWIRZE.

    OdpowiedzUsuń