poniedziałek, 6 lipca 2009

Dziennik z podróży I - Grecja


Podróż do Grecji miałem opisać już dawno, dopiero teraz jednak jestem w stanie to zrobić. Teraz, gdy już opadły wszelkie negatywne emocje z nią związane, a pamięć przecedziła nieco wspomnienia i zostawiła tylko te lepsze. Trudno jakoś byłoby mi pisać, pamiętając niemal wyłącznie o potwornym upale, bólu głowy i ludziach, z którymi jakoś trudno było się dogadać ;]

Zdjęcie powyżej przedstawia masyw Olimpu o zachodzie słońca. Taki oto widok rozpościerał się z miejscowości, w której się rozlokowaliśmy - Riwiery Olimpijskiej. Widok piękny, fotografia nie oddaje do końca jego uroku. Była to jednak jedna z nielicznych rzeczy, która zrobiła tam na mnie pozytywne wrażenie.
Miasteczko leżało nad samym brzegiem Morza Egejskiego, na północnym-wschodzie kraju. Cechą, która pierwsza rzucała się w oczy, była architektura i układ ulic. Nudna architektura i takoż nudny układ. Wszystkie budynki wyglądały tak samo - prostopadłościenne, jasne, kilkupiętrowe klocki z okalającymi je balkonami. Na każdym dachu krytym czerwoną dachówką - baterie słoneczne. Wszystkie zaś uliczki przecinały się pod kątem prostym. Każdy miłośnik łuków, małych alejek i placyków byłby zawiedziony - wszystko wybudowano pod linijkę. Przypomina to raczej kartkę w kratkę niż miasteczko. Stąd wrażenie niesamowitej sztuczności, tak jakbym znalazł się w wiosce potiomkinowskiej, a nie w prawdziwym, żyjącym miasteczku. Piękna była tu jednak jeszcze jedna rzecz - zapach. Na ogrodzeniu wszystkich domów ulokowano całe skrzynki kwiatów - pelargonii, wiciokrzewów i innych, nie znanych mi gatunków. Wszędzie czuć było ich odurzającą woń.
Morze - ciepłe, lecz nieporównywalnie brzydsze niż Bałtyk (wiem, że estetyka morza to rzecz względna, ale to tylko moja opinia). A wschód słońca nad nim był w najlepszym razie średni.



To zaś już Ateny, a dokładniej - Areopag. Gdzieś tutaj sądzili Sokratesa. Ze wzgórza oglądaliśmy miasto tuż po wschodzie słońca (aby dotrzeć tu nad ranem, z Riwiery wyjechaliśmy o północy). Widok wspaniały. Stolica Grecji jest ślicznie położona, co zresztą widać. Tutaj też jednak architektura nie jest zbyt różnorodna - biel ścian i czerwień dachów aż po horyzont, brak wieżowców.
Akropol, znajdujący się nieopodal, z daleka wygląda niesamowicie. Gdy jednak zobaczy się z bliska Partenon i figury Kariatyd, czar pryska. W podręczniku wyglądało to jakoś efektowniej. Może to wina upału - ponad trzydzieści stopni. Sprawia on, że nie myśli się o niczym prócz wody i cieniu.
Po zejściu ze wzgórz i "zanurzeniu" się w ulice miasto też nie zachwyca. Efektowne są jednak bugenwille rosnące na domach. Roślina ta, kwitnąca na fioletowo, pokrywa niemal całą fasadę niczym bluszcz. Ciekawie wyglądają też drzewa judaszowca, których kwiaty mają kolor niebieski, czego raczej w Polsce się nie spotyka. Ponoć właśnie na takim drzewie powiesił się Judasz.
Jeśli zaś chodzi o architekturę, zachwycił mnie tylko jeden budyneczek. Była to malutka cerkiewka, stojąca pośrodku placu. Otoczona znacznie od niej wyższymi współczesnymi budowlami, sprawiała wrażenie zupełnie wyrwanej z kontekstu. Efekt ten pogłębiało jej ciche wnętrze, pozwalające zupełnie zapomnieć o hałaśliwych i upalnych Atenach na zewnątrz.



Tak, to jest dokładnie to, co myślicie. Autostrada, jedna z wielu w Grecji. W tle jakieś góry. Domyślilibyście się, że to właśnie są te słynne Termopile? Po wąwozie zostało tylko to pasmo górskie w tle, za mną było już płasko - efekt działalności pobliskiego morza. Dziś, oprócz szosy, jest tam jeszcze spiżowy pomnik spartańskiego wojownika, a gdzieś tam z przodu, wśród skał znajduje się grób. Według badań jest to najprawdopodobniej miejsce, gdzie leży król Leonidas i jego trzystu dzielnych żołnierzy. Historia tej bitwy od dziecka robiła na mnie ogromne wrażenie. Poczułem się więc trochę tak, jakbym na Grunwaldzie zastał hipermarket.


Ten piękny widok rozpościera się z monastyru Rusanu (św. Barbary). Należy on do słynnych greckich meteorów, klasztorów wzniesionych w XVI w. na wysokich, stojących samotnie skałach. My odwiedziliśmy dwa - ten, a także największy, pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego z piękną kaplicą pokrytą średniowiecznymi freskami. Wszędzie czuło się tu niesamowitą mistykę. Wyobrażenie mnichów, żyjących tutaj przed wiekami, niemal odciętych od świata zewnętrznego było czymś nieopisanym. Tak samo zresztą jak krajobrazy widziane z punktów widokowych. Podobnie jednak jak w Atenach, tutaj także dawał się we znaki niemiłosierny upał - niemal 40 stopni.



Ładne, prawda? Widzicie tu jeden z wielu domków wioski Neos Pandeleimonas, która zachowała się w niezmienionej formie ponad osiemset lat. Muszę przyznać, że to ona zrobiła na mnie największe wrażenie podczas całej podróży. Ulokowana na górskim zboczu, nad jedną z zatok Morza Egejskiego była czymś epicko pięknym. Pełna takich jak ten ślicznych budynków, z wąskimi, pokrytymi brukiem uliczkami robiła ogromne wrażenie.
Szczególnie urodziwy był centralny placyk. Ocieniony niemal zupełnie rosnącymi wokół drzewami, z cerkiewką stojąca pośrodku. Czuło się tu niepowtarzalny urok i klimat. Jeśli będę kiedyś obrzydliwie bogaty, na starość pocztówki do mnie będziecie adresować właśnie na Neos Pandaleimonas ;]

Natknąłem się jeszcze na kilka pięknych miejsc. Dolina Tembi, wąwóz Mavrólongos u stóp Olimpu były naprawdę śliczne. Ciągle jednak towarzyszyło mi wrażenie, że Grecja bez tych kilku efektownych atrakcji już taka piękna by nie była. Może to kwestia zasklepienia i zaściankowości, może jakiegoś nacjonalizmu - ale naprawdę wolę Polskę.
I nie sądzę, abym odwiedził Helladę szybciej niż za kilkanaście lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz