Słyszałem o niej od dawna. Pojawiała się czasem w różnych rozmowach, najczęściej zajadle krytykowana. Za co? Za wyuzdanie, płytkość i pornograficzną zawartość. Nigdy tez nie zwracałem na nią jakiejś większej uwagi. W końcu jednak doszło do nieuchronnego spotkania – w antykwariacie. Sprawdziłem, co myślą o niej inni – okazało się, że znaczna część opinii zawierała jednak słowa „piękna”, „urocza” i „niesamowita”. No to kupiłem.
Mowa tutaj rzecz jasna o książce – „Lolicie” Vladimira Nabokova. Książce bardzo znanej i kontrowersyjnej jednocześnie. W latach pięćdziesiątych, gdy została wydana, wzbudziła w wielu odbiorcach święte oburzenie, które zresztą trwa do dziś. Dopiero zapoznanie się z nią udowodniło mi ostatecznie, że ci, którzy chcą znaleźć w niej pornografię – znajdą ją. Ci, którzy zapragną doszukać się w niej wyuzdania, braku moralności i pochodnych – również na nie natrafią. Swój cel osiągną jednak także tacy, którzy będą od niej oczekiwać niepowtarzalnych wrażeń estetycznych. No ale, po kolei.
Bohaterem (i jednocześnie narratorem) powieści jest mężczyzna ukrywający się pod pseudonimem Humbert Humbert. Siedząc w więziennej izolatce, opisuje on swe wspomnienia z lat 1947-1953. Wspomnienia te dotyczą przede wszystkim miłości życia owego człowieka – niejakiej Dolores Haze, zwanej Lolitą. W osobie tej nie byłoby może nic dziwnego i tak bulwersującego pewien typ ludzi, gdyby nie miała ona... dwunastu lat. Tak, Humbert Humbert jest bowiem zwykłym (no, może jednak nie do końca?) przedstawicielem tej grupy, do której należał tak i Andrzej S, jak i pewien dyrygent z Poznania.
Bohater poznaje ją w domu kobiety, u której ma wynająć mieszkanie. Od razu popada w opętańczą wręcz miłość (czy, jak kto woli – opętańcze pożądanie). Szereg wypadków doprowadzi ich wspólnie do wielkiej podróży przez całą Amerykę. Tyle mniej więcej można zdradzić, by uniknąć zbędnego spoilerowania.
Odniosę się tu do podstawowego zarzutu stawianego książce – wspomnianej już, rzekomej „pornograficzności”. Jest ona rzecz jasna absolutną bzdurą. Dzieło nie zawiera żadnych scen, które można by uznać za obsceniczne czy wulgarne. Wprost przeciwnie, wszelkie opisy, które ostatecznie (ostatecznie, podkreślam to wyraźnie!) uznać można za erotyczne, są poetycko wręcz piękne. Nie padają żadne, że tak to ujmę, „anatomiczne” wyrażenia. Wszystko zostaje ukryte pod płaszczykiem metafor i niedopowiedzeń. Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że bohater jest dewiantem. Jest to jednak dewiant z duszą poety, a nie śliniący się, obleśny zbereźnik znany z powszechnego stereotypu. Warto podkreślić, że ani przez moment nie wątpi on w szczerą miłość, jaką darzy dziewczynkę (zabawne, dodanie tego „k” absolutnie zmienia sposób patrzenia na postać, którą można przecież uznać i za dziewczynę). Kwestię osądu, czy rzeczywiście jest to głębsze uczucie, autor pozostawił czytelnikowi.
Co ciekawe, w książce nie da się darzyć choćby cieniem sympatii ani jednej (dosłownie: ani jednej) postaci. Wyjaśniam niniejszym, że uważam to za zaletę.
Tak naprawdę najmocniejszą stroną powieści, czyniącą z niej niemal arcydzieło, jest język. Autor bawi się nim doskonale. Używa niezliczonej liczy gier słownych, odniesień do literatury. Zwroty takie jak ten: „podzwaniała manelami iście menelickich manier” wywołują we mnie przyjemny dreszczyk zachwytu. Wszystko, od opisów uczuć bohatera wobec Lolity, przez malowanie (to bardzo dobre słowo) krajobrazów, aż po ubieranie w słowa rzeczy tak zwyczajnych, jak stacja benzynowa – jest tutaj po prostu piękne. Nie przeszkadzały mi nawet liczne (w żaden sposób nietłumaczone w przypisach) wstawki z francuskiego. Wypada także pogratulować tłumaczowi za świetne oddanie wszelkich smaczków („warsztat samochodowy mamrotał przez sen – kolan wulgaryzacja; ale zaraz przywołał się do porządku: Colin – wulkanizacja”) w rodzimym języku. Cóż, powiem szczerze, że dla samego języka warto przeczytać tę powieść. Choć wszystko woła we mnie, aby napisać: trzeba.
I jeszcze mała uwaga na koniec – muzyka. Warto dobrać odpowiednią, która stworzy odpowiednie tło książce. Osobiście polecam dwojaką. Do pierwszej i ostatniej części utworu pasowały idealnie pieśni religijne Chóru Narodowego Białorusi, zaś na etap podróży bohaterów po Ameryce – płyta „Ghost on the road” Bruce’a Springsteena, idealnie oddająca klimat tego fragmentu. Oba krążki mam i razem z książką chętnie chętnym (ha!) udostępnię.
środa, 26 sierpnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ja jestem chętna.! ;P
OdpowiedzUsuńAle to za jakiś czas, obecnie brak czasu (ha!;P) na czytanie.
Ten wspaniały, Twoim zdaniem, język robi się momentami tak zawiły, że ciężko coś wynieść z tej powieści. Nie powiem, że nie jest ciekawe i że opisy nie są pomysłowo opisane (ha! :P) ale żeby aż taki zachwyt?... Choć w sumie jestem dopiero na setnej stronie.
OdpowiedzUsuńZ tej powieści nic się nie wynosi (ba, lepiej tego nie robić). Ona ma po prostu być śliczna.
OdpowiedzUsuń