Jest Staś. Dziecko z zespołem Downa i wadą serca. Nie dożyje pewnie nawet dwudziestu pięciu lat - nie ma obecnie żadnej metody, która mogłaby mu przedłużyć życie. Życie to jednak już w wieku dziecięcym jest zagrożone. Potrzebne są pieniądze. Na operację i późniejszą rehabilitację. Co najmniej kilkanaście, a najpewniej kilkadziesiąt tysięcy złotych po to, by dać mu szansę egzystowania (bo jak to nazwać inaczej?) przez kilka jeszcze lat.
Są dziesiątki innych osób, w różnym wieku. Chorych na raka, rzadkie choroby genetyczne, które bez koniecznej interwencji medycznej zakończą się śmiercią. W tych przypadkach też niezbędne są ogromne sumy. I końcowy efekt, który nie jest tylko przedłużeniem, lecz darowaniem życia na nowo.
I jest pytanie - czy wolno nam wykorzystywać ogromne środki na sytuacje nie pozostawiające nadziei, zamiast używać ich tam, gdzie mogłyby coś zmienić? Rzecz jasna odpowiedź powinna brzmieć: i tu i tam są one potrzebne. Ale nie oszukujmy się, zawsze będzie tak, że ktoś zyska, a ktoś straci. Najczęściej naszym zadaniem jest wybrać, kto.
Przeprowadzono kiedyś eksperyment myślowy. Badanym przedstawiono tak zwany dylemat kładki (ang. footbridge dilemma). Zakłada on taką oto sytuację: patrzymy na jadący z duża prędkością wagonik, który zaraz rozjedzie pięć osób stojących na szynach. Można go jednak zatrzymać przez zepchnięcie z kładki na tory jedną osobę, której ciało sprawi, że wagonik zatrzyma się. Większa część respondentów odpowiedziała, że nie poświęciłaby jednego człowieka dla pięciu.
Wyniki badania wyglądały jednak nieco inaczej, gdy poddano mu grupę osób z uszkodzeniami brzuszno - przyśrodkowej kory przedczołowej (jest to część mózgu odpowiadająca za przetwarzanie informacji o charakterze moralnym). Pacjenci ci mieli znacznie mniej wątpliwości w tej kwestii i znacznie częściej "spychali" delikwenta na tory, by uratować resztę, prezentując tym samym bardziej utylitarne podejście do etyki.
Może więc to, czy przeznaczymy pieniądze na chorego rokującego nadzieję, czy też na przypadek beznadziejny, zależy wyłącznie od konstrukcji naszej psychiki? Może bezsensowne jest uciekanie się do wielkich systemów moralnych, religii czy wartości absolutnych, by rozwiązać takie zagadnienie? Czym wtedy byłoby dobro?
Kiedyś rozmawiałem z koleżanką o religii. Pamiętam, że wygłosiła wtedy teorię bardzo często spotykaną wśród ludzi: jak dla mnie nie liczy się, w co wierzysz, wystarczy, abyś wiedział, co jest dobre, a co złe. Wtedy wydało mi się to banalne.
środa, 23 września 2009
czwartek, 17 września 2009
"Lalka" dla ubogich
Już dłuższy czas podejrzewałem, że ludzie to istoty do bólu sztampowe, ograniczone tysiącami schematów i wzorców zachowań narzuconych nam przez matkę naturę. Wydawało mi się od dawna, że nie ma w nas tak naprawdę nic oryginalnego. Każde następne pokolenie powtarza błędy i mądrości poprzedniego, a dziś ludzie tak samo kochają się i nienawidzą jak kiedyś. Wszystko to jednak były tylko delikatne przemyślenia, które w sposób absolutny i niepodważalny potwierdziłem dziś niespodziewanym odkryciem.
Mniej więcej od tygodnia zaciekle brnę przez pożółkłe stronice najwybitniejszego ponoć dzieła polskiej literatury – „Lalki” Prusa (która, jak śpiewali T-Raperzy Znad Wisły, ma „dużego u nas plusa” – polecam ten utwór!). Historia miłości Wokulskiego do Izabeli pochłonęła mnie bez reszty (sic!) Z radością i entuzjazmem graniczącym z euforią błądzę wzrokiem po setnym już z kolei fragmencie, w którym ktoś uważa, że Stachu powinien rzucić miłość w cholerę i zająć się handlem. Podobna reakcja tyczy się tych wersetów (dwustu?), w których sam zainteresowany prezentuje punkt widzenia zgoła przeciwny.
Najbardziej miodne są jednak ustępy mówiące o zmiennych stanach nastroju zadurzonego delikwenta. Autor bardzo plastycznie rozrysowuje wizje nagłych wzlotów i jeszcze naglejszych upadków bohatera. Wystarczy jedno spojrzenie, jeden gest panny Łęckiej, a Wokulski wchodzi w nirwanę, i to bez medytacji czy pozbywania się pragnień (i innych bzdur, które są ponoć niezbędne dla uzyskania tego stanu). Z drugiej zaś strony każda czułość jego obiektu uczuć wobec innego samca – i już chce się rzucać pod pojazdy szynowe relacji Kraków – Warszawa. Niesamowitość, doprawdy.
No tak, ale jak się to ma do wspomnianego powyżej schematyzmu ludzkiej natury? A, wiele. Zaraz bowiem po zamknięciu książki włączyłem swój stary, poczciwy komputer. I tak jakoś, niby przypadkiem, włączyłem swoje zapiski sprzed równo roku. I co czytam? „Lalkę” dla ubogich. Czyli dokładnie te same euforie i głębie boleści, tylko na nieco mniejszą skalę. A wszystko przez babę.
Teraz jestem już pewien. Każdy Wokulski, Werter, Romeo, Tristan i Kowalski są tacy sami. I ja także. Może się to wydawać nieco przygnębiające, ale z drugiej strony daje to nadzieję, że i mnie ktoś sportretuje w książce. Po to choćby, za sto czy dwieście lat jakiś czytelnik napisał identyczną notkę na blogu.
poniedziałek, 14 września 2009
Lechu. Po prostu.
14.09.2005 - 14.09. 2009
Tak tak, moi mili, dokładnie cztery lata temu przyszedł na świat nasz drogi i zacny przyjaciel - Lechu.
Co może osiągnąć typowy czterolatek? Nauczyć się mówić, chodzić, rysować pierwsze bazgroły. Inteligencja takiego dziecka na ogół nie jest jeszcze zbyt rozwinięta, co nie pozwala mu raczej osiągać w tym wieku zawrotnych sukcesów.Co prawda zdarza się, że grzdyl wystąpi w jakimś filmidle lub serialu, ale trudno mówić w takim przypadku o karierze filmowej.
Tak jest u ludzi. Zupełnie inaczej rzecz ma się z trollami. Przedstawiciel tego gatunku, który ma za sobą cztery wiosny, jest w stanie dostać się na szczyty popularności i ogólnego uwielbienia. Do takiego właśnie zaszczytu zdołał dojść Lechu. Wróćmy jednak do źródeł.
Jest siedemnasta, Daisy przychodzi do Lecha. Siedzą, piją herbatkę, jak to na typowym five o'clocku. Niespodziewanie skądś dobywa się głoś:
- Bim bom, bim bom.
- O, Leszku, hodujesz świerszcze? - pyta Daisy.
- Nie.
(pierwszy dowcip o Lechu)
Nasz bohater powstał w zasadzie dwa razy. Za pierwszym wymyśliłem po prostu jego imię - Troll Leszek (na początku nie deformowano jeszcze tego zacnego imienia). Pod takim to pseudonimem zarejestrowałem się na forum, którego nazwy i celu, ze względu na to, że jeszcze żyją jego dawni użytkownicy, wspominać nie będę.
Bodajże dzień później, na zajęciach Sztuki (była to druga klasa gimnazjum) mój zacny przyjaciel Wojtek sportretował postać Lecha na papierze w kratkę. Nie pamiętam już, jak wyglądał ten pierwotny rysunek. Zapewne jednak odbiegał od dzisiejszego wizerunku, a oba zęby najprawdopodobniej znajdowały się na górze.
No właśnie - zęby. Niemal każdy początkujący rysownik robi błędy w ich przedstawianiu. Oczywiście popełniałem je także ja. Raz dwa kły pojawiały się w górnej szczęce, raz na dolnej. W końcu przyjęliśmy wspólną wersję - jeden winien wyrastać po lewej, u góry; drugi zaś musi być widoczny u dołu po prawej. Postać natomiast z uzębieniem górnym zaczęła być nazywana Lestkiem. Był to raz syn Lecha, raz siostrzeniec, a raz właściciel firmy urządzającej przeprowadzki. Współczesna sztuka jednak niemal ignoruje ten motyw.
Jaki fajny hipopotam!
(częsta reakcja ignorantów na widok trolla)
I zaczęło się! Lechu niespodziewanie zapełnił ostatnie strony niemal wszystkich moich i nie tylko moich kajetów. Na każdej lekcji tworzyliśmy coraz to nowe scenki z życia delikwenta. Wkrótce nauczyciele coraz częściej patrzyli na nas z dezaprobatą i pytali, "co my tam mażemy w tych zeszytach". Najgorzej, jeśli zapomniało się przed oddaniem zeszytu do sprawdzenia wyrwać tych zarysowanych stron. Wtedy pedagog zachodził w głowę, co też uczeń chciał przekazać na rysunku, w którym jakiś pieprznięty hipopotam goni na nartach element układy moczowego (nerkę).
Niestety, te drobne arcydziełka nie dotrwały do dziś. W trzeciej klasie gimnazjum odkryliśmy jednak nowy środek przekazu - film. Wkrótce moje konto na YT zapełniło się kreskówkami, których bohaterem jest Lechu we własnej osobie. Co ciekawe, pierwsze pozycje powstawały przez wymyślenie scenki do komentarzy Szaranowicza i Szpakowskiego, znalezionych w folderze ze Skokami Narciarskimi 2003. Ponad połowa z nich nigdy nie ujrzała światła dziennego i tkwi gdzieś w przepaściach mojego komputera do dziś.
W tym samym czasie troll wszedł także w ten dział sztuki, którym parali się Prus i Sienkiewicz - do polskiej literatury. Na wiosnę 2007 roku powstały aż dwa opowiadania, jedno w moim, drugie w Jaskra wykonaniu. Moje dzieło, zatytułowane "Lechu uwielbiał poranne spacery" (tytuł nadał mu sam Word!), jest jak na razie najdłuższym tekstem, jaki w życiu stworzyłem i zawiera aż 23 strony bezdennych głupot. Ze względu jednak na mnogość postaci, które miały i mają swe odzwierciedlenie w rzeczywistości, opowiadanie to zostanie opublikowane dopiero po mojej śmierci.
Żum!
(prawdopodobnie pierwsza wypowiedź Lecha)
Wtedy także pojawiła się nieudana próba realizacji pisanego na blogu serialu o lesiej tematyce. Mimo porażki cykl ten zdobył grono wiernych czytelników (jak dobrze poszukać, można go znaleźć gdzieś w przepastnych pustkowiach Sieci, ale wskazówek dawać nie będę, poza tytułem - "Skazani na niedorzeczność").
Szczerze mówiąc sądziłem, że zmiana szkoły przyniesie śmierć temu największemu dziełu, jakie dane mi było współtworzyć. Okazało się jednak, że to dopiero początek. Nowi fani, których serca zdobył Lechu w murach najlepszego liceum w mieście, szybko wzięli trolla pod swój warsztat. Ubiegły rok przyniósł dwa opowiadania, w których nasz bohater odgrywa jedną z głównych ról, a także prawdziwą perełkę - "Lechy cz. IX", czyli pierwszy i jak na razie jedyny utwór dramatyczny o Lechu. Pozycja ta, wzorowana na "Dziadach" została też uznana za najwybitniejsze dzieło dotyczące tej tematyki.
Oddajcie mi moje dziecko!
(prawdopodobnie druga wypowiedź Lecha)
Filmoteka została zaś powiększona o trzy pozycje, z czego jedna - "Psychoza" - uzyskała tytuł największego dzieła niedorzecznej kinematografii.
Łącznie Lechu doczekał się około 40 filmów, 4 opowiadań, 1 sztuki teatralnej, a także niezliczonej liczby rysunków, komiksów i idiotycznych żartów. Pozostaje życzyć mu, jeśli nie stu, to przynajmniej drugich czterech lat życia. Jeśli przetrwa trzy lata studiów, będzie znaczyło to, że ma w sobie niesamowity potencjał. I tego mu życzymy.
Jubileuszową zaś notkę zakończę przesłaniem naszego bohatera z IX cz. Lechów, które zamyka ten utwór. Jest to niezbity dowód na to, że prócz wartości typowo niedorzecznych, postać ta zalatuje także "lekkim smrodem dydaktyzmu", jak to mawia moja polonistka:
Miłość bywa piękna, różna
Skromna, albo jak paw próżna.
Krótka, lub na całe lata
Mała lub po krańce świata
Raz wesoła, a raz smutna
Miła, albo wręcz okrutna.
Wielkim byłoby staraniem,
Tej miłości opisanie.
Skoro pełna jest sprzeczności
I szczegółów, zawiłości,
Jedna wersja jest bezpieczna:
Miłość to rzecz niedorzeczna.
sobota, 12 września 2009
God bless America
Niczego w tej opowieści nie jestem pewien. Przede wszystkim nie wiem absolutnie, czy zdarzyła się naprawdę. Logika i zdrowy rozsądek podpowiadają, że wydarzenia te zwyczajnie mi się przyśniły. Z drugiej jednak strony...
Zaczęło się od pobudki. Pobudki zdecydowanie barbarzyńskiej. O takiej porze - a była to dziewiąta rano - budzili się może ludzie pierwotni w paleolicie, ale na pewno nie cywilizowani obywatele w piękną, wrześniową sobotę wieku XXI. Powodem owego aktu bezprawia miało być kupno łózka (długośc:2,20m) i desek na dach komórki. Półprzytomny zjadłem śniadanie i w stanie kompletnego otępienia wsiadłem w samochód.
Zapewne to właśnie zamglenie umysłu było przyczyną rzeczy, które zobaczyłem w składzie drewna w Rudce.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, była właścicielka. Otyła, starsza kobieta z papierosem w ręku, a wokół niej kilka psów. Od początku zauważyłem, że jest w niej coś nietypowego. Była taka... na wskroś amerykańska. Z wyrobem nikotynowym w ustach miała w sobie coś z Marlboro Mana, nieustraszonego kowboja, który całą swą męskość i kwadratowośc szczęki zawdzięcza tylko sztandarowemu produktowi koncernu Philip Morris International.
Jakby na potwierdzenie moich przeczuć, wilczur leżący na ławce zaczął... nucić. Ni mniej, ni więcej nucić. W melodii i tekście niemal od razu poznałem Gwiaździsty Sztandar.
Oh, say can you see, by the dawn's early light,
What so proudly we hailed at the twilight's last gleaming?
Whose broad stripes and bright stars, through the perilous fight,
O'er the ramparts we watched, were so gallantly streaming?
And the rockets' red glare, the bombs bursting in air,
Gave proof through the night that our flag was still there.
Myślałem, że śnię (i tak zapewne było w istocie). Stwierdziłem jednak, że nie będę zwracać uwagi na tę osobliwość. A nuż kobieta weźmie mnie za wariata i nie zechce sprzedać nam desek?
Gdy tato omawiał ze sprzedawczynią kwestie handlowe, ja coraz bardziej pogrążałem się w panującej tu amerykańskości. Prócz psa i kobity zauważyłem jednego z pracowników. Przechadzał się po rozległym terenie składu w białym kapeluszu, dżinsach i kowbojkach z podzwaniającymi ostrogami. Paranoja!
A to nie koniec dziwactw. Nad naszymi głowami, na tle błękitnego nieba dostrzegłem ptaka. No cóż, ptak jak ptak, powiecie. Nic nadzwyczajnego. O nie, nie, to nie był ptak typowy dla naszego środowiska naturalnego. Mimo odległości widziałem jego białą głowę i czarny tułów. Orzeł amerykański! Co gorsza, w jego szponach widać było pęk strzał i gałązki oliwne.
O, jakżebym chciał, by na tym się skończyło. Nic z tego! Szosą przemknęła jedna z tych amerykańskich ciężarówek, które zazwyczaj ulegają wypadkowi w amerykańskich filmach sensacyjnych po uprzednim porwaniu ich przez żądnych krwi rzezimieszków.
Byłem pewny, że w tej chwili Washington musi przeprawiać się przez Uherkę na łodzi, stojąc na dziobie z flagą w biało-czerwone paski.
A pies nucił dalej:
On the shore, dimly seen through the mists of the deep,
Where the foe's haughty host in dread silence reposes,
What is that which the breeze, o'er the towering steep,
As it fitfully blows, now conceals, now discloses?
Now it catches the gleam of the morning's first beam,
In full glory reflected now shines on the stream.
Ależ to głupie! Brakowało tylko Obamy w kapeluszu, albo generała Pattona w charakterystycznym hełmie z gwiazdkami. Skąd to się to wszystko wzięło? Chyba nigdy się nie dowiem.
Obudziłem się nagle. W głowie latały mi jeszcze obrazy z tego osobliwego zajścia. No tak, można by powiedzieć, więc to wszystko sen? I tego nie mogę być pewien. Wszak po powrocie ze składu drewna... położyłem się spać. Czy tylko mi się to przyśniło?
Nie potrafię tego uzasadnić, ale jesienią pojawia się u mnie dziwna tęsknota za Ameryką. Kolorowe drzewa w lesie przywołują mi na myśl nieprzebrane puszcze tamtejszych parków narodowych. Każdy film rozgrywający się w charakterystycznych dla USA krajobrazach powoduje u mnie uczucie de ja vu. Tkwi we mnie obraz dzikich prerii, Wielkiego Kanionu i samotnych stacji benzynowych gdzieś w Teksasie. Wszystko w środku zaś woła o to, by znaleźć się za Atlantykiem choćby na chwilę. Kiedyś w końcu wsiądę w samolot i skonfrontuję te urojenia z rzeczywistością, co jest chyba jedynym moim marzeniem.
Tymczasem zaś pozostaje mi słuchać psa, który kończy właśnie Gwiaździsty sztandar:
And the star-spangled banner in triumph shall wave
O'er the land of the free and the home of the brave!
środa, 9 września 2009
Z dziennika młodego fizyka - prawa Dolochova
Życie nie jest sprawiedliwe. Jeden z najwybitniejszych fizyków współczesności żyje w fatalnych warunkach materialnych na ubogiej wsi pod Chełmem - Dolochowie. Mieszka sam, a władze powiatu jakoś nie spieszą z pomocą temu największemu umysłowi naszej sceny naukowej i wolą przyznawać renty alkoholikom, bezrobotnym i innym darmozjadom. Skandal!
Muszę jednak przyznać, że taka lokacja pana Siergieja Siergiejewicza Dolochova bardzo ułatwiła mi audiencję u jego osoby, a tym samym przekazanie Wam, drodzy czytelnicy, wiedzy o dwóch największych osiągnięciach fizyki od czasu sformułowania zasad mechaniki kwantowej przez Heisenberga. Ale po kolei.
Już na początku spotkało mnie zaskoczenie. Nad bramą wjazdową na posesję wybitnego naukowca widniała tablica informująca, że właśnie tu odbyła się pierwsza bitwa Powstania Styczniowego. Pan Dolochov zagospodarował ten teren, czyniąc z niego lokalną atrakcję turystyczną.
Pierwsze zetniecie się z tą osobistością może być nieco szokujące. Siergiej Siergiejewicz w niczym nie przypomina uczonego. Wygląda raczej na typowego mieszkańca polskiej wsi. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom!
Mój rozmówca od razu zaczął swoje opowieści. Mówił mi ze szczegółami o potyczce polskich wojsk pod dowództwem Kazimierza Bogdanowicza z carskim oprawcą. Chwilę po tym zapoznał mnie ze swymi odkryciami w dziedzinie fizyki.
Pierwsze z nich objawiło się moim oczom i uszom, gdy pan Dolochov stanął nad kawałkiem trawnika i rzekł:
- Tu leży Bogdanowicz.
Drugie zaś prawo padło z jego ust, gdy wskazując na piwnicę swego domu, powiedział:
- Ta piwnica ma siedemset lat.
No tak, zapytacie, ale gdzie w tym fizyka? Już wyjaśniam.
Zdanie, które zacytowałem na początku, zawiera Pierwsze Prawo Dolochova. Jest to jedno z najważniejszych twierdzeń tej nauki, a jej wymiar praktyczny uważa się za niewymierny. O co jednak w tym wszystkim chodzi? Już spieszę z wyjaśnieniami.
Mówiąc o miejscu pochówku wybitnego dowódcy pan Dolochov miał na myśli spłachetek gruntu o wymiarach 1 na 2,5 metra, co daje nam 2,5 metra kwadratowego. Stanowi to nową jednostkę w układzie SI - 1 Bogdanowicza (bg). Jednostka ta ma wymiar potencjalny i nie wyraża miejsca grobu pana Kazimierza, lecz jego prawdopodobne położenie.
Prawo to pozwala określić nam, jaką mamy szansę, że stoimy akurat na mogile dzielnego żołnierza. Aby to uczynić, dzielimy powierzchnię lądową Ziemi (148 940 000 km²) przez 1 bg, co daje nam wynik 595 760 00000. Zatem prawdopodobieństwo, że pod naszymi stopami leży szkielet rzeczonego jegomościa, wynosi 1/595 760 00000. Możemy też przyjąć, że został on pochowany na morzu. Wtedy weźmiemy pod uwagę ogólną powierzchnię naszej planety (510 072 000 km²), co polecam Wam jako ćwiczenie.
Skoro zapoznaliśmy się już z zastosowaniem tej reguły, pora zająć się z Drugim Prawem Dolochova.. Dla przypomnienia - brzmi ono "ta piwnica ma siedemset lat". Jakiż to może mieć wymiar praktyczny?
Bardzo duży! Żadne inne twierdzenie nie pozwoli nam z większą dokładnością określić wieku siedemsetletniej piwnicy. Przeprowadźmy w tym celu eksperyment myślowy. Wyobraźcie sobie podziemne pomieszczenie, które ktoś wybudował w 1309 roku. Wchodzicie doń i wygłaszacie treść prawa. I co? Zatkało, nie?
Ale na tym nie koniec. Poza budownictwem teorii pana Dolochova możemy użyć także w kryminalistyce.
Josef Fritzl, najsłynniejszy chyba zwyrodniały zboczeniec, trzymał swą córkę w piwnicy przez 24 lata. Nasze prawo pozwoli nam określić, ile Fritzlów (1 Fz) mogłoby rozwinąć swą zbrodniczą działalność przez siedemset lat. Aby to uczynić, dzielimy 700 przez 24, co daje nam w przybliżeniu 29.
Jak wiadomo, Joseph został skazany na dożywocie. Jako 74-latek ma przed sobą co najwyżej 10 lat życia. Pomnóżmy to przez liczbę wyroków, które mógłby otrzymać nasz dolochowski Fritzl. 29 razy dziesięć daje nam aż 290 wiosen!
Przypatrzmy się teraz, co przez taki szmat czasu można by zrobić:
- zbudować 14,5 Piramid Cheopsa.
- przeżyć 48,3 drugie wojny światowe.
- 989 766 razy obejrzeć Pulp Fiction
- przeżyć 5,09 razy tyle co Krystyna Janda.
Morał? Nie warto trzymać córki w piwnicy przez 700 lat. Lepiej włączyć superprodukcję Johna Travolty lub położyć kamień węgielny pod grobowiec faraona. I kto powiedział, że fizyka i etyka nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego?
Muszę jednak przyznać, że taka lokacja pana Siergieja Siergiejewicza Dolochova bardzo ułatwiła mi audiencję u jego osoby, a tym samym przekazanie Wam, drodzy czytelnicy, wiedzy o dwóch największych osiągnięciach fizyki od czasu sformułowania zasad mechaniki kwantowej przez Heisenberga. Ale po kolei.
Już na początku spotkało mnie zaskoczenie. Nad bramą wjazdową na posesję wybitnego naukowca widniała tablica informująca, że właśnie tu odbyła się pierwsza bitwa Powstania Styczniowego. Pan Dolochov zagospodarował ten teren, czyniąc z niego lokalną atrakcję turystyczną.
Pierwsze zetniecie się z tą osobistością może być nieco szokujące. Siergiej Siergiejewicz w niczym nie przypomina uczonego. Wygląda raczej na typowego mieszkańca polskiej wsi. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom!
Mój rozmówca od razu zaczął swoje opowieści. Mówił mi ze szczegółami o potyczce polskich wojsk pod dowództwem Kazimierza Bogdanowicza z carskim oprawcą. Chwilę po tym zapoznał mnie ze swymi odkryciami w dziedzinie fizyki.
Pierwsze z nich objawiło się moim oczom i uszom, gdy pan Dolochov stanął nad kawałkiem trawnika i rzekł:
- Tu leży Bogdanowicz.
Drugie zaś prawo padło z jego ust, gdy wskazując na piwnicę swego domu, powiedział:
- Ta piwnica ma siedemset lat.
No tak, zapytacie, ale gdzie w tym fizyka? Już wyjaśniam.
Zdanie, które zacytowałem na początku, zawiera Pierwsze Prawo Dolochova. Jest to jedno z najważniejszych twierdzeń tej nauki, a jej wymiar praktyczny uważa się za niewymierny. O co jednak w tym wszystkim chodzi? Już spieszę z wyjaśnieniami.
Mówiąc o miejscu pochówku wybitnego dowódcy pan Dolochov miał na myśli spłachetek gruntu o wymiarach 1 na 2,5 metra, co daje nam 2,5 metra kwadratowego. Stanowi to nową jednostkę w układzie SI - 1 Bogdanowicza (bg). Jednostka ta ma wymiar potencjalny i nie wyraża miejsca grobu pana Kazimierza, lecz jego prawdopodobne położenie.
Prawo to pozwala określić nam, jaką mamy szansę, że stoimy akurat na mogile dzielnego żołnierza. Aby to uczynić, dzielimy powierzchnię lądową Ziemi (148 940 000 km²) przez 1 bg, co daje nam wynik 595 760 00000. Zatem prawdopodobieństwo, że pod naszymi stopami leży szkielet rzeczonego jegomościa, wynosi 1/595 760 00000. Możemy też przyjąć, że został on pochowany na morzu. Wtedy weźmiemy pod uwagę ogólną powierzchnię naszej planety (510 072 000 km²), co polecam Wam jako ćwiczenie.
Skoro zapoznaliśmy się już z zastosowaniem tej reguły, pora zająć się z Drugim Prawem Dolochova.. Dla przypomnienia - brzmi ono "ta piwnica ma siedemset lat". Jakiż to może mieć wymiar praktyczny?
Bardzo duży! Żadne inne twierdzenie nie pozwoli nam z większą dokładnością określić wieku siedemsetletniej piwnicy. Przeprowadźmy w tym celu eksperyment myślowy. Wyobraźcie sobie podziemne pomieszczenie, które ktoś wybudował w 1309 roku. Wchodzicie doń i wygłaszacie treść prawa. I co? Zatkało, nie?
Ale na tym nie koniec. Poza budownictwem teorii pana Dolochova możemy użyć także w kryminalistyce.
Josef Fritzl, najsłynniejszy chyba zwyrodniały zboczeniec, trzymał swą córkę w piwnicy przez 24 lata. Nasze prawo pozwoli nam określić, ile Fritzlów (1 Fz) mogłoby rozwinąć swą zbrodniczą działalność przez siedemset lat. Aby to uczynić, dzielimy 700 przez 24, co daje nam w przybliżeniu 29.
Jak wiadomo, Joseph został skazany na dożywocie. Jako 74-latek ma przed sobą co najwyżej 10 lat życia. Pomnóżmy to przez liczbę wyroków, które mógłby otrzymać nasz dolochowski Fritzl. 29 razy dziesięć daje nam aż 290 wiosen!
Przypatrzmy się teraz, co przez taki szmat czasu można by zrobić:
- zbudować 14,5 Piramid Cheopsa.
- przeżyć 48,3 drugie wojny światowe.
- 989 766 razy obejrzeć Pulp Fiction
- przeżyć 5,09 razy tyle co Krystyna Janda.
Morał? Nie warto trzymać córki w piwnicy przez 700 lat. Lepiej włączyć superprodukcję Johna Travolty lub położyć kamień węgielny pod grobowiec faraona. I kto powiedział, że fizyka i etyka nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego?
niedziela, 6 września 2009
Konkurs!

Tak, tak, drodzy moi! Oto nadszedł ważny dzień dla polskiej literatury!
Jako że wrzesień został przez Ministerstwo Kultury uznany Miesiącem Niedorzeczności, postanowiłem uczcić tę rzadką okazję i ogłosić jedyny w swoim rodzaju konkurs literacki.
Jego przedmiotem będzie stworzenie opowiadania o Lechu w jednym z wybranych tematów. Najbardziej niedorzeczne prace zostaną nagrodzone wybitnie niespodziewaną niespodzianką.
Wymogi: praca powinna przekroczyć objętość 1,5 strony przy czcionce rozmiaru 12, z akapitami i tym podobnymi bzdurami. Mile widziane rysunki poglądowe (nie wliczają się w długość tekstu!).
Gotowe opowiadania przesyłajcie na adres: lothermatheus@o2.pl, lub też przynoście do mnie bezpośrednio.
Aha, i tematy prac:
1. Lechu ubiera się u diabła.
2. Lechu, arszenik i stare koronki.
3. Lechu a behawioryzm przedstawicieli Sander lucioperca
4. Lechu u Freuda.
Termin nadsyłania prac: do 19 września. Wyniki ogłosimy 21 września.
O wszelkie wskazówki itp. można mnie pytać zawsze i wszędzie.
Do roboty!
piątek, 4 września 2009
Bajka dla Benka
To nie ściana, która pęka,
To nie żuchwa ani szczęka,
To nie czapka Pana Zenka,
Oto Bajka jest dla Benka!
Nucąc taką oto pioseneczkę stworzony specjalnie dla Benka Borsuk przechadzał się napisaną dla Agaty ścieżką. Nudziło mu się niemiłosiernie. Wykreowany z dedykacją dla Skarbiego świat był w najlepszym razie mało interesujący. Ot, po jednej stronie zasadzone przez kogoś z myślą o najlepszej uczennicy biolchemów drzewo, po drugiej krzaczki, które rosły tu sobie tak jakby wyłącznie po to, by tło bajki obiecanej przyjaciółce Hansa nie było zupełnie puste.
Tak, nasz Borsuk nie był przesadnie zadowolony. Należał do tych mieszkańców lasu, które absolutnie nie znoszą pojawiania się w opowieściach. Robił to wyłącznie wtedy, gdy wymagała tego jakaś dziejowa konieczność. A taką właśnie koniecznością była Bajka dla Benka.
Borsuk zapewne zanudziłby się na śmierć, gdyby niespodziewanie nie natknął się na Legendę, powstałą specjalnie po to, by spełnić obietnicę daną Córce Generała. Legenda ta o tyle różniła się od innych przedstawicieli mitów i baśni, że posiadała świadomość, dar wymowy i jako taką inteligencję. Gdy tylko zauważyła zwierzaka, odezwała się:
- Witaj, Borsuku, widzę, że i tobie przypadła rola bohatera tej historii.
- Zaiste, wielcem temu rad - odparł borsuk.
- Ach, przyjacielu, widzimy się tu po raz ostatni!
- Czemuż to?
- Jak to - czemu? To Bajka dla Benka! Muszę zrobić to, czego wymaga ode mnie dedykacja.
- To znaczy?
- Muszę sprawić, by wszyscy o mnie zapomnieli. Raz na zawsze. Odlatuję na księżyc. Żegnaj, Borsuku!
- Żegnaj, Legendo!
Gdy rozpłynęła się w powietrzu, zwierzak ruszył dalej ścieżką. Im dalej ścieżka ta biegła w fabułę, tym jej docelowość stawała się bardziej docelowa. Nie minęło wiele czasu (który, rzecz jasna biegł wyłącznie dla pewnej mieszkanki ulicy Pszennej), a nasz bohater napotkał na swej drodze Dobrze Zdaną Maturę. Przyjrzał się jej uważnie, gdyż nigdy wcześniej nie widział takiego cudu.
- Hohoho, nieźle! - zamruczał. - Kto Cię pisał?
- Jak to - kto? - odrzekła Matura - Przecież to Bajka...
- No tak, to oczywiste.
To nie szklane są okienka,
To nie wierszyk, nie piosenka
To nie scena i nie scenka,
Oto Bajka jest dla Benka!
Nucąc dalej tę melodię Borsuk spotkał To Samo Miasto. Zdziwił się wielce, nigdy przedtem nie dane mu było ujrzeć rzeczy tak dziwnej.
- Nie rozumiem - zapytał. - Po co pojawiasz się w tej historii?
- Jak to? Nie rozumiesz? Jestem tu po to, by dwie osoby mogły we mnie zamieszkać!
- Chodzi ci o...
- Dokładnie tak.
I tutaj właśnie zakończyła się opowieść, która powstała tylko i wyłącznie dla Agaty, i którą tylko ona jest w stanie zrozumieć. Borsuk odszedł w siną dal (też stworzoną z myślą o tej zacnej białogłowie), dośpiewując końcowe wersy piosenki:
To nie rękę myję ręka,
To nie żadna Białołęka,
To słoików nie są denka.
Oto Bajka jest dla Benka!
To nie żuchwa ani szczęka,
To nie czapka Pana Zenka,
Oto Bajka jest dla Benka!
Nucąc taką oto pioseneczkę stworzony specjalnie dla Benka Borsuk przechadzał się napisaną dla Agaty ścieżką. Nudziło mu się niemiłosiernie. Wykreowany z dedykacją dla Skarbiego świat był w najlepszym razie mało interesujący. Ot, po jednej stronie zasadzone przez kogoś z myślą o najlepszej uczennicy biolchemów drzewo, po drugiej krzaczki, które rosły tu sobie tak jakby wyłącznie po to, by tło bajki obiecanej przyjaciółce Hansa nie było zupełnie puste.
Tak, nasz Borsuk nie był przesadnie zadowolony. Należał do tych mieszkańców lasu, które absolutnie nie znoszą pojawiania się w opowieściach. Robił to wyłącznie wtedy, gdy wymagała tego jakaś dziejowa konieczność. A taką właśnie koniecznością była Bajka dla Benka.
Borsuk zapewne zanudziłby się na śmierć, gdyby niespodziewanie nie natknął się na Legendę, powstałą specjalnie po to, by spełnić obietnicę daną Córce Generała. Legenda ta o tyle różniła się od innych przedstawicieli mitów i baśni, że posiadała świadomość, dar wymowy i jako taką inteligencję. Gdy tylko zauważyła zwierzaka, odezwała się:
- Witaj, Borsuku, widzę, że i tobie przypadła rola bohatera tej historii.
- Zaiste, wielcem temu rad - odparł borsuk.
- Ach, przyjacielu, widzimy się tu po raz ostatni!
- Czemuż to?
- Jak to - czemu? To Bajka dla Benka! Muszę zrobić to, czego wymaga ode mnie dedykacja.
- To znaczy?
- Muszę sprawić, by wszyscy o mnie zapomnieli. Raz na zawsze. Odlatuję na księżyc. Żegnaj, Borsuku!
- Żegnaj, Legendo!
Gdy rozpłynęła się w powietrzu, zwierzak ruszył dalej ścieżką. Im dalej ścieżka ta biegła w fabułę, tym jej docelowość stawała się bardziej docelowa. Nie minęło wiele czasu (który, rzecz jasna biegł wyłącznie dla pewnej mieszkanki ulicy Pszennej), a nasz bohater napotkał na swej drodze Dobrze Zdaną Maturę. Przyjrzał się jej uważnie, gdyż nigdy wcześniej nie widział takiego cudu.
- Hohoho, nieźle! - zamruczał. - Kto Cię pisał?
- Jak to - kto? - odrzekła Matura - Przecież to Bajka...
- No tak, to oczywiste.
To nie szklane są okienka,
To nie wierszyk, nie piosenka
To nie scena i nie scenka,
Oto Bajka jest dla Benka!
Nucąc dalej tę melodię Borsuk spotkał To Samo Miasto. Zdziwił się wielce, nigdy przedtem nie dane mu było ujrzeć rzeczy tak dziwnej.
- Nie rozumiem - zapytał. - Po co pojawiasz się w tej historii?
- Jak to? Nie rozumiesz? Jestem tu po to, by dwie osoby mogły we mnie zamieszkać!
- Chodzi ci o...
- Dokładnie tak.
I tutaj właśnie zakończyła się opowieść, która powstała tylko i wyłącznie dla Agaty, i którą tylko ona jest w stanie zrozumieć. Borsuk odszedł w siną dal (też stworzoną z myślą o tej zacnej białogłowie), dośpiewując końcowe wersy piosenki:
To nie rękę myję ręka,
To nie żadna Białołęka,
To słoików nie są denka.
Oto Bajka jest dla Benka!
środa, 2 września 2009
Śmierć szalonego kapelusznika
Chyba wszyscy znali pana Antoniego. Człowiek ten od wielu już lat trudnił się w naszym mieście prozaicznym z pozoru zamiataniem ulic. No bo co właściwie może być barwnego w usuwaniu pyłu i śmieci z chodnika?
Wszystko.
Wszystko, jeśli zamiatający ma niezwykłą osobowość. A pan Antoni, trzeba przyznać, mógł się taką poszczycić. Doprowadzająca o zawrót głowy różnorodność kapeluszy, które nosił i charakterystyczny podgumowany płaszcz to tylko zewnętrzne objawy jego niezwykłości. Ponoć dawniej pracował w cyrku jako clown, występował w kraju i zagranicą. Koloryt zaś, jaki nadawał okolicom cerkwi i miejskiemu deptakowi, był czymś niesamowitym - nie ma chyba u nas drugiej takiej osobowości. Tak, pan Antoni musiał mieć duszę poety. Od zawsze darzyłem tego człowieka pogodną życzliwością.
Tym większym smutkiem napełniła mnie wieść o tym, że w lipcu odszedł on do Valhalli zamiataczy ulic.
Zastanawiacie się, jaką śmierć mógł mieć człowiek tak niecodzienny. Od razu nasuwają się myśli o pojedynku na szpady lub pistolety. No tak, tylko że ten proceder jest już od dawna zakazany. Mógł więc umrzeć z wrażenia, wpatrując się w wyjątkowo piękny zachód słońca nad miastem, lub też odejść tak samemu z siebie, jakby z własnej woli. Ostatecznie można by też przyjąć za przyczynę zejścia bezowocną miłość do jakiejś wybitnej piękności, która doprowadziła go do efektownego samobójstwa.
Prawda jest zupełnie inna. Pana Antoniego znaleziono w lipcu w jego mieszkaniu. Zwłoki leżały tam już od kilku tygodni, były więc w stanie krańcowego rozkładu. Czytałem kiedyś wywiad z jakimś patologiem. Opowiadał, że z ciała po podobnym czasie gnicia wydobył dwie reklamówki chrząszczy.
Za przyczynę zgonu, po wykluczeniu udziału osób trzecich, uznano wyniszczenie chorobą. Człowiek umarł w cierpieniu i samotności, a po śmierci nikt nawet nie zauważył jego zniknięcia.
Staff napisał kiedyś, że zostawiamy po sobie jedynie "ślady na piasku i kręgi na wodzie". Gówno prawda. Zostanie po nas tylko smród zgnilizny i dwie siatki robali.
Wszystko.
Wszystko, jeśli zamiatający ma niezwykłą osobowość. A pan Antoni, trzeba przyznać, mógł się taką poszczycić. Doprowadzająca o zawrót głowy różnorodność kapeluszy, które nosił i charakterystyczny podgumowany płaszcz to tylko zewnętrzne objawy jego niezwykłości. Ponoć dawniej pracował w cyrku jako clown, występował w kraju i zagranicą. Koloryt zaś, jaki nadawał okolicom cerkwi i miejskiemu deptakowi, był czymś niesamowitym - nie ma chyba u nas drugiej takiej osobowości. Tak, pan Antoni musiał mieć duszę poety. Od zawsze darzyłem tego człowieka pogodną życzliwością.
Tym większym smutkiem napełniła mnie wieść o tym, że w lipcu odszedł on do Valhalli zamiataczy ulic.
Zastanawiacie się, jaką śmierć mógł mieć człowiek tak niecodzienny. Od razu nasuwają się myśli o pojedynku na szpady lub pistolety. No tak, tylko że ten proceder jest już od dawna zakazany. Mógł więc umrzeć z wrażenia, wpatrując się w wyjątkowo piękny zachód słońca nad miastem, lub też odejść tak samemu z siebie, jakby z własnej woli. Ostatecznie można by też przyjąć za przyczynę zejścia bezowocną miłość do jakiejś wybitnej piękności, która doprowadziła go do efektownego samobójstwa.
Prawda jest zupełnie inna. Pana Antoniego znaleziono w lipcu w jego mieszkaniu. Zwłoki leżały tam już od kilku tygodni, były więc w stanie krańcowego rozkładu. Czytałem kiedyś wywiad z jakimś patologiem. Opowiadał, że z ciała po podobnym czasie gnicia wydobył dwie reklamówki chrząszczy.
Za przyczynę zgonu, po wykluczeniu udziału osób trzecich, uznano wyniszczenie chorobą. Człowiek umarł w cierpieniu i samotności, a po śmierci nikt nawet nie zauważył jego zniknięcia.
Staff napisał kiedyś, że zostawiamy po sobie jedynie "ślady na piasku i kręgi na wodzie". Gówno prawda. Zostanie po nas tylko smród zgnilizny i dwie siatki robali.
Subskrybuj:
Posty (Atom)