Niczego w tej opowieści nie jestem pewien. Przede wszystkim nie wiem absolutnie, czy zdarzyła się naprawdę. Logika i zdrowy rozsądek podpowiadają, że wydarzenia te zwyczajnie mi się przyśniły. Z drugiej jednak strony...
Zaczęło się od pobudki. Pobudki zdecydowanie barbarzyńskiej. O takiej porze - a była to dziewiąta rano - budzili się może ludzie pierwotni w paleolicie, ale na pewno nie cywilizowani obywatele w piękną, wrześniową sobotę wieku XXI. Powodem owego aktu bezprawia miało być kupno łózka (długośc:2,20m) i desek na dach komórki. Półprzytomny zjadłem śniadanie i w stanie kompletnego otępienia wsiadłem w samochód.
Zapewne to właśnie zamglenie umysłu było przyczyną rzeczy, które zobaczyłem w składzie drewna w Rudce.
Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, była właścicielka. Otyła, starsza kobieta z papierosem w ręku, a wokół niej kilka psów. Od początku zauważyłem, że jest w niej coś nietypowego. Była taka... na wskroś amerykańska. Z wyrobem nikotynowym w ustach miała w sobie coś z Marlboro Mana, nieustraszonego kowboja, który całą swą męskość i kwadratowośc szczęki zawdzięcza tylko sztandarowemu produktowi koncernu Philip Morris International.
Jakby na potwierdzenie moich przeczuć, wilczur leżący na ławce zaczął... nucić. Ni mniej, ni więcej nucić. W melodii i tekście niemal od razu poznałem Gwiaździsty Sztandar.
Oh, say can you see, by the dawn's early light,
What so proudly we hailed at the twilight's last gleaming?
Whose broad stripes and bright stars, through the perilous fight,
O'er the ramparts we watched, were so gallantly streaming?
And the rockets' red glare, the bombs bursting in air,
Gave proof through the night that our flag was still there.
Myślałem, że śnię (i tak zapewne było w istocie). Stwierdziłem jednak, że nie będę zwracać uwagi na tę osobliwość. A nuż kobieta weźmie mnie za wariata i nie zechce sprzedać nam desek?
Gdy tato omawiał ze sprzedawczynią kwestie handlowe, ja coraz bardziej pogrążałem się w panującej tu amerykańskości. Prócz psa i kobity zauważyłem jednego z pracowników. Przechadzał się po rozległym terenie składu w białym kapeluszu, dżinsach i kowbojkach z podzwaniającymi ostrogami. Paranoja!
A to nie koniec dziwactw. Nad naszymi głowami, na tle błękitnego nieba dostrzegłem ptaka. No cóż, ptak jak ptak, powiecie. Nic nadzwyczajnego. O nie, nie, to nie był ptak typowy dla naszego środowiska naturalnego. Mimo odległości widziałem jego białą głowę i czarny tułów. Orzeł amerykański! Co gorsza, w jego szponach widać było pęk strzał i gałązki oliwne.
O, jakżebym chciał, by na tym się skończyło. Nic z tego! Szosą przemknęła jedna z tych amerykańskich ciężarówek, które zazwyczaj ulegają wypadkowi w amerykańskich filmach sensacyjnych po uprzednim porwaniu ich przez żądnych krwi rzezimieszków.
Byłem pewny, że w tej chwili Washington musi przeprawiać się przez Uherkę na łodzi, stojąc na dziobie z flagą w biało-czerwone paski.
A pies nucił dalej:
On the shore, dimly seen through the mists of the deep,
Where the foe's haughty host in dread silence reposes,
What is that which the breeze, o'er the towering steep,
As it fitfully blows, now conceals, now discloses?
Now it catches the gleam of the morning's first beam,
In full glory reflected now shines on the stream.
Ależ to głupie! Brakowało tylko Obamy w kapeluszu, albo generała Pattona w charakterystycznym hełmie z gwiazdkami. Skąd to się to wszystko wzięło? Chyba nigdy się nie dowiem.
Obudziłem się nagle. W głowie latały mi jeszcze obrazy z tego osobliwego zajścia. No tak, można by powiedzieć, więc to wszystko sen? I tego nie mogę być pewien. Wszak po powrocie ze składu drewna... położyłem się spać. Czy tylko mi się to przyśniło?
Nie potrafię tego uzasadnić, ale jesienią pojawia się u mnie dziwna tęsknota za Ameryką. Kolorowe drzewa w lesie przywołują mi na myśl nieprzebrane puszcze tamtejszych parków narodowych. Każdy film rozgrywający się w charakterystycznych dla USA krajobrazach powoduje u mnie uczucie de ja vu. Tkwi we mnie obraz dzikich prerii, Wielkiego Kanionu i samotnych stacji benzynowych gdzieś w Teksasie. Wszystko w środku zaś woła o to, by znaleźć się za Atlantykiem choćby na chwilę. Kiedyś w końcu wsiądę w samolot i skonfrontuję te urojenia z rzeczywistością, co jest chyba jedynym moim marzeniem.
Tymczasem zaś pozostaje mi słuchać psa, który kończy właśnie Gwiaździsty sztandar:
And the star-spangled banner in triumph shall wave
O'er the land of the free and the home of the brave!
W poprzednim życiu byłeś amerykańską wiewiórką.
OdpowiedzUsuńTo jedyne możliwe wyjaśnienie!
This land is your land, this land is my land, From California, to the New York Island.
OdpowiedzUsuńTeż kiedyś wsiądę w samolot...
Ech, Kostek Wodorostek... Czasem aż mi brak słów. Skojarz: "ja" i "brak słów". Już wiesz, co żeś najlepszego narobił?
OdpowiedzUsuń