wtorek, 28 grudnia 2010

Bolesław Bierut


(Pogrubieniem zaznaczono ingerencje peerelowskiej cenzury)

Bolek Bierut, pierwszy i zarazem ostatni prezydent PRL, w przeciwieństwie do biblijnego Łazarza od dziecka bardzo lubił wstawać wcześnie rano. Gdy nieświadomy swojego losu (w tamtych czasach niedziela wypadała kilka razy w tygodniu, kilka razy w tygodniu zatem trzeba było gotować rosół) kur obwieszczał upadek nocy, Bolek zrywał się z posłania, przeciągał, obdarzał świat promiennym uśmiechem i raźnie ruszał stawić czoło przeciwnościom losu.

Teraz jednak, u progu lat pięćdziesiątych XX wieku, nie był już tym samym chłopkiem – roztropkiem, którego całym światem była przyparafialna szkółka, uśmiechnięci koledzy i pyzate dziewczęta. Teraz oto świat, wraz z całym swym ciężarem, dostojeństwem i zgrozą spoczywał na jego wątłych barkach. Głowa, którą dawniej zaprzątała jedynie nauka łaciny, figle i pierwsze miłostki, dziś pełna była tajnych posiedzeń, wielkich aktów, epokowych wydarzeń; dźwięk szkolnego dzwonka został zagłuszony przez huk wielkiego dzwona dziejów.

Miejsce rezolutnego, skorego do psot młodzieńca zajął poważny, wiecznie zamyślony mężczyzna w sile wieku, którego czoło pokryte zostało bruzdami hardego pomyślunku. Siedzi więc oto przed nami na prostej pryczy, którą kazał wstawić do swego pokoju zamiast luksusowego, posanacyjnego łoża, siedzi i duma nad losem umęczonej Ojczyzny.

Albo i nie duma? Może myśli teraz o czymś zupełnie innym? Gdybyśmy mogli stać się na moment kimś więcej, niż tylko niewidocznym obserwatorem, gdybym przybrał się na moment w szaty narratora, któremu dane jest znać myśli swoich bohaterów, może mógłbym przed czytelnikiem ukazać niezwykłe bogactwo przeżyć wewnętrznych tego ponurego człowieka? Może uda się nam wejść w świat wolny od zapędów naszego wewnętrznego cenzora? Spróbujmy!

Siedzi więc oto przed nami ostatni prezydent PRL, a jego myśl skupiona jest na jednym: na polowaniu. Widzimy, jak oto leśną ścieżka, wytyczoną wśród nieostrych dla nas drzew (może buków?) biegnie chyży jeleń. Ucieka, gonimy go my, błyszczy lufa strzelby, gdy podnosimy ją do oka. Muszka przez moment powtarza naszą gonitwę w innej skali, cel, ognia pal, darz bór!

A zaraz potem: uczta. Jakieś portrety w szarfach, jakieś uśmiechy, pary, szepty, zastawione stoły. Kobieta obok nas, brzydka jak nieszczęście, ale to tylko pozory, pozory. O, to pan minister, a na tego trzeba uważać, teraz jednak się to nie liczy, teraz liczy się tylko ta kiełbasa ze stołu pod ścianą.

I idziemy tak za myślami naszego bohatera przez jego prywatny ogród rozkoszy ziemskich, i jest niby przyjemnie, wesoło, a jednak czujemy jakąś skazę na tym sielskim krajobrazie, jakiś komin wyrasta spomiędzy zielonych pagórków, coś nam przeszkadza w dobrym jedzeniu (chrząstka w kiełbasce? Zaraz podamy nową, nowiusieńką, świeżutką. Ale i w tej coś tkwi). Lecz gdy już wydaje się nam, że wiemy, wiemy, o co chodzi, świat wewnętrzny wyrzuca nas na zewnątrz, i oto znów możemy jedynie patrzeć, obserwować i snuć domysły.

Domysły. Cóż tak gryzie Bolesława? Ach, trudno cieszyć się rzeczami tego świata, gdy ma się przed sobą ledwie kilka lat życia, wyjazd na bardzo przykry zjazd, a potem w śmierć w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, gdy nie wie się nawet, czy jest się sobą, czy swoim sobowtórem. I czy istnieje się naprawdę, czy jest się tylko czyimś chorym wymysłem.

Ach, i jak w takiej sytuacji można ogóle jeść kiełbasę?

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Spawa honoru


Kultura umarła. Nieśmiertelna sztuka okazała się śmiertelna, śmiertelne okazały się także - o zgrozo! - dobre maniery i można być pewnym, że wszystko, co znamy i cenimy niebawem w proch się obróci. Nadszedł kres cywilizacji, płótna Boticellego już wkrótce spłoną na stosach razem z dziełami Heinego (także Jacoba) i sonatami Bacha. Pora umierać - powie zapewne czytelnik, który uważa wyżej wymienione rzeczy za świętość i podwalinę wszystkiego. Pora umierać - powiedzą także ci, którzy prowadzą w radiu audycje o muzyce rockowej i udają wampiry. Widzę was, kochani, gdy wstępujecie na taborety i wiążecie u swych białych, łabędzich szyi pętle powrozów, gdy przykładacie do bladych skroni lufę rewolweru lub gdy Wasze kruche i delikatne ręce sięgają po fiolkę z cykutą…

Nie tak szybko, moi mili!

Rozluźnijcie na moment węzeł, zabezpieczcie broń i odstawcie truciznę po to tylko, aby wysłuchać mnie do końca. Znalazłem bowiem cudowne antidotum na tę dramatyczną sytuację, wydaje mi się, że widzę drogę do zmartwychwstania tego, co kochamy. Być może będzie nam dane żyć dalej, być może nie zaleją nas barbarzyńcy, a Marek Aureliusz spokojnie zgasi lampę i pójdzie spać.

Coś przeoczyliśmy, najmilsi. Jakiś dźwięk grający w duszy został zagłuszony przez operowe śpiewy, jakiś blask przybladł, zasłonięty Narodzinami Wenus; jakaś cudna strofa umknęła naszej uwadze, gdy zachwycaliśmy się - być może nadaremne! - Intermezzem lirycznym. Cóż to być może - pytanie to już zapewne tłucze się w wykształconej głowie czytelnika i niechybnie rozsadzi mu czaszkę, jeśli prędko nie znajdzie odpowiedzi. Ale odpowiedź już jest, czeka sobie cichutko na skraju tego akapiciku, gotowa olśnić swym powabem zmysły drogiego czytelnika. Tak, tak, tym niezauważonym skarbem, remedium na regres człowieczeństwa, lekiem na całe zło jest nic innego jak… SPAWANIE TIG-IEM.

O, tęczowi bogowie! Więc rozbrzmiał ten dźwięk w uszach czytelników, opadła zasłona tajemnicy i o oto poznaliście, jak zostaliście poznani! Czuję drgania Waszego zachwytu, zachwytu nad prostotą i pięknem rozwiązania, tę euforię rozwiązanej zagadki, roztrzaskanego zadania z algorytmów, ten wdzięk, powab i cichy stukot!

Zachwyt powoli zmienia się w lekkie zakłopotanie. Bo jak to: gmach cywilizacji zachwiał się po defenestracji Bacha i Boticellego, a oto nowym jego fundamentem ma się stać coś tak trywialnego z pozoru jak spawanie? Czytelnik jest czytelnikiem wnikliwym i zauważył od razu to magiczne słowo - „pozornie”. Tak, tak jest w istocie, albowiem w spawaniu nie ma ni krzty trywialności, znajdziemy w nim jedynie doniosłość, wzniosłość, patos i paradygmaty, choć tych ostatnich nie jestem pewien.

Świat łuków elektrycznych, karbidu, nitów jest lepszym ze światów. Po zagładzie uniwersum, które znamy, będzie on celem naszego exodusu. Z zakurzonych bibliotek, pustych sal muzealnych i filharmonii udamy się - podobnie jak Żydzi pod wodzą Mojżesza zmierzający do Ziemi Świętej - w nieprzebyte ostępy spawalniczego raju. Będziemy spawać ze sobą pręty stalowe, koleje żelazne, kłęby tytanu i połacie blach. Ta nowa rzeczywistość nigdy już nie ulegnie zachwianiu. Wszak, jak pisał poeta, „spawanie to takie danie, które smakować mi nie przestanie”. To nie poezja! - oburzy się mój łabędzioszyi czytelnik i fuknie, lecz nie będzie miał racji. Wszystko jest poezją.

niedziela, 26 września 2010

Jeden dzień mojego miasta (traktat dygresyjny)


(Oldze, która chyba lubi ten Chełm, choć nie lubi swojego imienia)

Trzeba było je widzieć - te małe i maleńkie miasta mojej ojczyzny. Nauczyły się jednego dnia na pamięć; wykrzykują go bez przerwy w słońce jak wielkie szare papugi” - tak napisałby Rainer Maria Rilke (gdyby kiedykolwiek istniał) we wspaniałym szkicu Intérieurs (gdyby kiedykolwiek go napisał), a ja (ja istnieję na pewno, nie obawiaj się, czytelniku) uznałbym, że słowa niemal idealnie opisują moje miasto.

Zastanawiam się tylko, jak wyglądałby ów uporczywie recytowany dzień w jego wykonaniu. Byłby na pewno długi - moje miasto ma irytującą skłonność do przedłużania wszystkiego. Owo „wszystko” mieści w sobie cały zakres zjawisk: od czasu czekania na autobus, przez niemiłosiernie ciągnące się, leniwe (głupia klisza językowa) popołudnia, skończywszy zaś na dziwnych minutach między zapadnięciem zmroku a zapaleniem latarni, który to okres wydaje się być okiem puszczonym przez miasto gwałcicielom, złodziejom i powracającym kochankom (gdyby jacykolwiek kochankowie raczyli do nas zawitać, w co jednak serdecznie wątpię).

Byłby też zapewne dniem odartym z jakiejkolwiek doniosłości. Nie zdarzyłoby się w nim nic godnego uwiecznienia w annałach, w miejskim mrowisku ludzie - mrówki wykonywaliby swoją mrówczą robotę i nie znalazłby się żaden łobuz z lupą (któż z nas nie bawił się w przypalanie pracowitych owadów?), który zechciałby ubarwić kroniki jakąś wielką tragedią. Nagłówków cotygodniowych gazet nie zaszczyciłby też żaden bohaterski czyn - nikt nie rzuci się po koła autobusu, by uratować dziecko; jeśli zaś nawet jakiś wyrostek (tak według mojego ojca mówi się na młodych ludzi na ulicy Lubelskiej) przeprowadzi babcie przez zatłoczoną jezdnię, czyn ten pozostanie niezauważony.

Dzień, który moje miasto powtarzałoby bez przerwy jak zdartą płytę (znowu zdarta klisza) byłby po prostu dniem drobnych przyjemności - takich jak piwo w zatłoczonym barze - i drobnych świństw, takich jak oskarżenie ogólnie szanowanego redaktora P. o mijanie się z prawdą, co stanowczo mija się z prawdą (a podwójne mijanki, jak powszechnie wiadomo, kończą się „tragicznymi wypadkami” i „pijakami za kierownicą” na pierwszych stronach naszych gazet).

W taki oto dzień mógłbym zabrać drogiego czytelnika na krótki spacer po Chełmie, pokazać mu to i owo (o ile „to” jeszcze jakoś przejdzie, to „owo” wydaje się zbyt familiarne) i udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że na wątpienie w wątpliwość rzeczywistości należy patrzeć z powątpiewaniem. Nieistniejący niestety poeta, niejaki Czesław Miłosz, tak napisał kiedyś w nigdy nienapisanym wierszu:

Niektórzy mówią, że nas oko łudzi
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei.

Nie daj się omamić eklektycznym wierszokletom, mój drogi! Nie ma żadnych złodziei, ulice i place za naszymi plecami znikają tak o, jakby same z siebie. Nie widzę zresztą powodu, by ktokolwiek chciał je kraść. A skoro już wyjaśniliśmy sobie tę kwestię, chodźmy na spacer - jedź dalej, czytelniku !, jak zapewne napisałby Iwan Turgieniew, gdyby dane mu było kiedykolwiek przyjść na świat w uroczej guberni orłowskiej pod koniec drugiej dekady XIX wieku.

Muszę przy tym uczciwie (choć bez żalu i skruchy) przyznać, że przynajmniej połowy ulic i uliczek nie poznałem nawet w połowie tak dobrze, jak powinienem (odzywa się dalekim echem tolkienowski Bilbo i jego przyjęcie urodzinowe, które nigdy się nie odbyło), a mniej niż połowę z nich lubię o połowę mniej, niż na to zasłużyły. Połowię jeszcze nieco wypłowiałą magię owych niewypełnionych poznaniem połaci, ale wiem, że dwa popołudnia i jedna pełnia to za mało, by uzupełnić niepełne wykształcenie. Nasz spacer nie będzie więc pełnowymiarowy, ujmiemy tylko rzeczy najważniejsze i warte wspomnienia.

Zaczniemy oczywiście od mojej ulicy - choćby z tej racji, że spędzam tu większość czasu, znacznie częściej zatem gości ona w ciepłych progach realności. Moja Rampa Brzeska nie jest na szczęście jedną z tysięcy wariacji z powtórzeniami słynnej (a mimo to ani trochę rzeczywistej) Ulicy Krokodyli urojonego Schulza.

Pewną jej część zajmuje rampa kolejowa; powoli zarastający burzanami (naprawdę to napisałem?) placyk wyłożony ośmiokątnymi betonowymi płytami:

No i dlatego ta ulica,
Czy może raczej - humoreska,
nazwana jest tak właśnie,
Rampa Brzeska


- jeśli pozwolić sobie na dosyć mierną parafrazę Mandelsztama i jego wymyślonej ulicy . W dzieciństwie jeździłem tu (tam?) rowerem i bałem się baby Jagi, która na dziko zamieszkiwała ceglany domek należący zapewne do dyrekcji kolei. Koniec dzieciństwa na szczęście unicestwił poczciwą starowinkę zanim kolej dopomniała się o swoją własność, obyło się więc bez przykrych eksmisji do domu opieki społecznej, łez i robienia pod siebie na złość pielęgniarkom, co stanowczo nie przystoi postaciom z bajek.

Tory, do których przytuliła się (klisza, ale ujdzie)moja humoreska, biegną - nie wiedzieć czemu - z zachodu na wschód, tak, jakby cokolwiek istniało tam, gdzie każdego ranka pojawia się słońce. Na wschód od Edenu być może rzeczywiście da się cokolwiek znaleźć (tak przynajmniej twierdzą niektórzy nieistniejący nobliści), na wschód od Chełma jednak - jestem o tym absolutnie przekonany - zieją jedynie zaprzepaszczone przepaście, psioczą psiogłowi, grasują grasejujący grasanci i aż roi się od bezliku bezmyślnych aliteracji.

Jeden z najuporczywiej nieistniejących poetów, Woroszylski Wiktor (ur. - zm. -, poeta, prozaik, tłumacz), zastanawiał się kiedyś, jak wyglądałaby jego ulica bez niego. Ćwiczenie z nieobecności wychodziło mu średnio, jak dobrze, że mi to nie grozi - wiem aż nazbyt dobrze, że moja ulica beze mnie nie istnieje.

Boję się napisać cokolwiek więcej o Rampie, by nie odrzeć jej do szczętu z szat tajemnicy. Czytelnik pozwoli zatem, że wzniesiemy się na wyżyny (wejdziemy na kładkę nad torami) i przejdziemy gładko i bezboleśnie do następnego rozdziału. Tak, Chełm jest bowiem - tak, jak Lublin według niejakiego tropiciela Kabały, pana Panasa - księgą, o czym przekonuję się zawsze, gdy widzę na chodniku napisane kredą słowo „frajer”.

Osiedle Dyrekcja. Nikt już tak naprawdę nie wie, jakiej dyrekcji (dyrektywie? dyrdymałom?) zawdzięcza ono swoją nazwę, nie jest to zresztą ważne. Na tę część miasta składa się dworzec kolejowy, długa i reprezentacyjna aleja, którą szpaler drzew odprowadza aż po sam Gmach - miejsce, w którym zapisała się czarna karta (wyświechtana od częstego używania w książkach historycznych) historii miasta - tutaj właśnie doszło do podpisania Manifestu Lipcowego. Mieszkańcy podzielili się na dwa obozy - jedni są z tego faktu dumni, inni wspominają tylko ze zgrozą czasy, gdy po corocznej paradzie ulice nosiły ślady gąsienic. I nie chodzi bynajmniej o piekące, choć w gruncie rzeczy niegroźne ślady, jakie zostawiają na skórze dzieci bawiących się pod (niekoniecznie trzema) dębami gąsienice gatunku Lasiocampa quercus.

Teraz proszę o skupienie. Dyrekcja rozpływa się za naszymi plecami, a my rozpoczynamy wyprawę do jądra ziemskiej ciemności (idiotyczna kontaminacja nigdy nie powstałych tytułów Verne’a i Conrada) - ruszamy na chełmską Górkę.

Jeśli ulicę Lubelską nazwiemy bijącą arterią miasta (ciekawe, czy czytelnika rażą te okryte liszajami klisze), to Górkę określić należy mianem jego serca. To tutaj, stojąc na wzniesieniu zwieńczonym krzyżem, ma się ochotę zanucić:

Elle Est née d’une ferme
Tout en haut d’un rocher
Ette ville que j’ai tant
Tant et tant aimée


- choć żaden wers nie jest tutaj na miejscu; nigdy nie było tu farmy, wzniesienia nawet przy dużej dawce optymizmu nie można nazwać skałą i, rzecz jasna, nikt tu niczego nie kocha. W każdym razie - z miejsca tego przemawia do nas bogata historia miasta, rozpościerają się też piękne widoki na okolicę ( ulubione zwroty autorów przewodników i biuletynów turystycznych), porastający zaś Górkę park stanowi ulubione miejsce suchotycznych schadzek zakochanych par (co słowo, to slogan). Jeśli ktoś zarzuci mi, że ten ohydny opis w żaden sposób nie oddaje uroku tej okolicy - odpowiem, że nie oddanie uroku, a jego zawłaszczenie jest owego opisu celem.

Zejdźmy jednak w ruchliwe ulice miasta, dajmy się porwać (na strzępy) barwnemu tłumowi przechodniów na placu Łuczkowskiego. Na ów tłum trzeba brać dużą poprawkę, bo:

O szóstej wieczór, jak po atomowej
wojnie, nie spotkasz żywej duszy w mieście.


Jak zapewne napisałby Brodski, gdyby dano mu dojść do głosu (pióra?). Tutaj skupia się życie towarzyskie miasta, tutaj śnią się inne światy, historia ociera się o nowoczesność, a bezbarwne zielone idee śpią wściekle.

Przyznać trzeba, że na naszą starówkę składa się istny amalgamat plagiatów. Stojąca na jego środku studnia to rzecz jasna kopia kazimierskiej, odgrywany zaś w południe hejnał jest kiepską parodią innego, przerywanego codziennie tatarską strzałą; niewinne z pozoru kamieniczki ktoś, nie pytając nikogo o zgodę, podebrał z opowiadań fikcyjnego pisarza Singera. Czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że i spacerujący po placu mieszkańcy zostali gdzieś zapożyczeni - w ich wypadku jednak źródłem inspiracji musiało być jakieś tanie powieścidło (mimo, że tanie powieścidła przeżywają ostatnio swój zmierzch).

Z rynku możemy wyruszyć na cztery strony miasta (czy też świata, jak kto woli). Idąc na północ znajdziemy się w końcu na ulicy Sienkiewicza, gdzie od rana do nocy teatr uliczny wystawia jedną i tę samą sztukę - „Dresy”, kiepską parafrazę Dostojewskiego, pełną wulgaryzmów i skatologii (skejtologii?), wschód będzie wiązał się nieuchronnie z powrotem na Górkę. Południe odkryje przed nami deptak, miejsce godne osobnego traktatu, tutaj jednak niewarte wzmianki. Za deptakiem znajdziemy jeszcze cmentarz - warto wpaść tu na chwilę (niektóre chwile zdają się trwać wieczność - by zacytować dwuznaczną w tej sytuacji kliszę) i odwiedzić stryja Michaiła Bułhakowa. My jednak, drogi czytelniku, pozostawimy te obszary w błogiej mgiełce nieistnienia i zwrócimy się ku wiodącej na zachód ulicy Lubelskiej - właśnie „tą ulicą pójdziem stąd”, jak nigdy nie napisał wspomniany już Mandelsztam (celowo nie cytuję poprzedniego wersu - nie mam pewności, czy czytelnik jest aby na pewno TĄ osobą); będzie ona też niestety ostatnim punktem programu (i gwoździem do jego trumny).

Och, ulico, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi, motylu, admirablu mój (kontaminacja dwóch nabokovowskich wyznań miłosnych)! Lubelska jest jedynym miejscem, w którym przetrwał jeszcze dawny Chełm. Carskie budowle z cegły, mnóstwo zieleni i wiejskie niemal domki z niewielkimi ogródkami - oto i ona!

O owych domkach pisać można by pieśni, a ileż rymów dałoby się znaleźć do tych przydomowych ogrodów, „ogrodów, które kiedyś leżały za murami, na wsi, i które w powszechnym ścisku ciągle jeszcze cieszą się wolnością, wolnością wiosen, rozległością jesiennych dni i niebem, które rozciąga się nad nimi, wypełnione wiatrem i deszczem” (Rilke raz jeszcze). Jeśli coś ma Ci się nie przydarzyć , drogi czytelniku, w moim mieście, nie przydarzy Ci się właśnie tutaj i tylko tutaj, bo nieprawdą jest, że „nic - tak jak i wszystko - zdarza się gdziekolwiek” (a to żałobny według Miłosza Larkin). I to na Lubelskiej właśnie dobiegnie końca ów wykrzykiwany bez przerwy dzień, a wraz z nim skończy się i nasz spacer.

To oczywiście metafora - chełmski dzień nie kończy się nigdy, każdego ranka jego recytacja rozpoczyna się na nowo; można raz jeszcze przejść się Rampą Brzeską, odwiedzić Górkę - ale w gruncie rzeczy nie ma to większego sensu. Wszystko wyglądać będzie tak samo, jak teraz i tak samo, jak wyglądało dawno temu. Jeśli na świecie życie przejawia się w ciągłym ruchu i w ciągłej zmianie - w przypadku naszego (autorski zaimek dzierżawczy w stylu Gogola) miasta to właśnie nikły puls bezruchu i stagnacji świadczyć będzie zawsze, że jeszcze nie umarło.

Nasza przygoda jednak się kończy. Pozostaje mi zatem tylko pożegnać czytelnika nieistniejącą jak sam Puszkin puszkinowską frazą z Eugeniusza Oniegina:

Kimkolwiek jesteś, czytelniku,
Czy przyjacielem mym, czy wrogiem,
W miłym rozstańmy się okrzyku:
Bądź zdrów!


I uprzedzić, że nie wiem, czy w pełni wywiązałem się z zadania. Być może bowiem znalazłoby się coś, co byłoby moim Chełmem w większym stopniu niż nieistniejący poeci, językowe klisze i instrumentacje głoskowe, coś, co będę potrafił dostrzec i docenić dopiero wtedy, gdy wyjadę, a miasto za moimi plecami łagodnie osunie się w niebyt.

niedziela, 12 września 2010

Modlitwa pana Metaferejna - podróżnika

Panie, dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny
a także za to że pozwoliłeś mi w niewyczerpanej dobroci
Twojej być w miejscach które nie były miejscami mojego
miarowego z dnia na co dzień

W końcu przychodzi taki moment. Pociągi hamują z gwizdem, koła roweru szurają o żwir podwórka, a autobusy otwierają swoje magiczne drzwi i wyrzucają nas na zewnątrz. Podróż dobiega końca i oto wracamy, mniej lub bardziej inni od tych, którzy wsiedli do zatłoczonego wagonu, zajęli miejsce na siodełku i dali się wessać niepojętej maszynie.

i
- że przez moment poczułem się współobserwatorem patrząc z nią na ptaki w ogrodzie botanicznym choć już nigdy się przecież nie zobaczymy
a potem na mostku na Uherce topiłem w rzece resztki rozpaczy

Nie wiemy jeszcze, po co było to wszystko. Na razie jesteśmy jedynie powracającymi, to znaczy tymi, którzy muszą się wyspać, najeść i opowiedzieć znajomym co trzeba. Trwa bolesna adaptacja do szarej rzeczywistości. Odkąd znikł nam sprzed oczu cel, czujemy się nieswojo. Mamy ochotę wyjść z domu i ruszyć dalej przez siebie. Ale dobrze wiemy, że trzeba zostać.

że w ostatnią ciążeńską noc na beżowej kanapie niejasno zarysowała mi się przyszłość
przybierając wyraźniejszą postać w pociągu chwilę potem

Zostajemy więc i zaczynamy powoli rozumieć, dlaczego to robimy. Jedni - z ciekawości. Świat jest przecież wielki i wspaniały, nie kończy się za wzgórzem na końcu drogi. Jedziemy więc za wzgórze, a potem za następne i następne - i wydaje się nam, że coś poznaliśmy, czegoś się dowiedzieliśmy. A przecież wzgórza nigdy się nie kończą, za kolejnym jest zawsze kolejne i życia by nam nie starczyło, aby wszystko zobaczyć. To jednak nie ma znaczenia, ciekawi świata myślą bowiem: zobaczę, więc jestem.

a podczas postoju przy kapliczce gdzieś na Podlasiu patrząc na zachód słońca i rowery po raz pierwszy zrozumiałem tak zwaną radość chwili

Inni są jak bieguni. Wierzą, że w ruchu zło ich nie zastanie. Jadą więc, biegną przed siebie, bez celu, aby biec. I udaje im się na moment uciec od całego zła świata, o ile złem nie są przebite dętki, mokre mapy i bolące nogi. Ich zwycięstwo jest tymczasowe, ale wielkie i kto wie, czy nie są największymi zwycięzcami pośród nas.

że przy świecach na zamglonej wieży piliśmy toast za miłość i coś jeszcze bo za samą miłość to tak jakoś głupio

I są również prawdziwi pielgrzymi. Ci wybierają sobie cel i mozolnie do niego podążają. Chcą, by ich odmienił i uświęcił; skupiają się na nim i poświęcają mu całą podróż, nie rozglądając się na boki - to, co by tam zobaczyli, mogłoby ich tylko rozproszyć i zwieść z drogi. Są uparci i stanowczy, wracają zawsze z poczuciem spełnienia. Podróż jest dla nich misją do wykonania; nagrodą może być wszystko - spokój, księżniczka na zamku, życie wieczne, ważne jest tylko, by na tę nagrodę zasłużyć.

- wybacz - że szedłem nie widząc innych co zdarzało się zbyt często
że byłem nieuważny ślepy zbyt pewny siebie i przejeżdżałem przez skrzyżowania nie patrząc na prawo lewo znowu prawo

Każdego z nas, kimkolwiek jest - ciekawym świata, biegunem czy pielgrzymem - podróż zmienia. Czasami jest to prosty nawyk - ot, na przykład listek mięty dodawany do herbaty , czasami coś więcej. Niektórzy z nas stają się bardziej uważni; uczą się patrzeć na świat mądrze. Taką przemianę widać już od chwili powrotu, gdy ktoś przystaje nagle nad kwiatem ,przed drzewem, pod niebem i usiłuje dostrzec coś więcej niż zieleń i błękit.

- pozwól o Panie abym nie myślał o wielkich przeprowadzkach nowym życiu studiach gdy księżyc odbija się w przyklasztornym stawie prawdziwie nieopisany

Inni zaś nagle pojmują, że kiedyś - za miesiąc, rok, wieczność - znów wyruszą w podróż. Raz jeszcze rozlegnie się pisk pociągu, szuranie żwiru, drzwi zamkną się za naszymi plecami. Przed nami zaś znowu ktoś rozłoży drogę tak, jak rozwija się czerwony dywan, byśmy mogli poznać świat, pobiec przed siebie i dotrzeć do celu.

dziękuję Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny
a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze
i bez wybaczenia

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Do przyszłej miłości

Moja przyszła miłości, przyszłe światło mojego życia! Niepopełniony jeszcze grzechu, nieutrwalona duszo. Język dotyka podniebienia zaraz na początku Twojego imienia.

Jak sama widzisz, dopiero uczę się mówić o Tobie swoimi słowami. Na razie wspieram się na tym, co stworzyli inni i nieprędko zwrócę się do Ciebie bez takiej asekuracji. Nie objąłem Cię jeszcze rozumem i każde zdanie, które wypowiadam na Twój temat, chwieje się jeszcze niepewnie na nogach. Obawiam się nieraz, że się przewróci, zamieniając wszystko w nieznośny bełkot.

Szukam więc odpowiednich wyrazów. Na myśl przychodzi mi jednak tylko jeden: boję się. Niech więc będzie: boję się Ciebie jak nikogo innego. Boję się, gdy jesteś daleko i gdy mogę o Tobie tylko myśleć, boję się, gdy się do Ciebie zbliżam. A już najbardziej boję się, gdy Cię widzę. Przerażasz mnie na każdym kroku: nieodgadniona, nieobeszła, niepojęta.

Czasami wydaje mi się, że zaczynam Cię rozumieć. To, co mówisz, staje się przez moment jasne i czytelne. Pojawia się nadzieja; może wyolbrzymiłem Twoją postać w myślach, może nie jesteś taka, za jaką Cię uważam. Ale Ty robisz to specjalnie: odsłaniasz się na chwilę po to, by znowu wszystko zakryć i zamglić.

Oczywiście, że Cię w końcu oswoję. Przestaniesz być dla mnie ziemią niepoznaną, z moich map znikną w końcu białe plamy. Pójdziemy na spacer; będę miał pewność, że się nie zgubię. Kiedyś powiem: znamy się. To oczywiście uogólnienie, ale cała nasza wizja świata składa się z uogólnień. Z kilku szczegółów chcemy układać całe mozaiki.

Ty zaś składasz się z samych szczegółów. Gdy Cię spotykam, mijają mnie tysiące detali, chciałbym się na czymś skupić, coś zbadać, nad czymś się zatrzymać: ale one pędza bez przerwy, uciekają przed moimi zmysłami. W miejsce jednej rzeczy zaraz pojawia się kolejna. Szukam w tym wszystkim jakiegoś ładu, harmonii i spójności. Ale wszystko rozsypuje się w dłoniach.

Gdy o Tobie mówię, słowa błądzą gdzieś po nieznanych im ulicach. Biegnę za nimi, ale przepadają na zawsze. Ty. Ja. Wielkie czemu dlaczego dokąd po co sens znika styl i szyk jesteś nie znamy nie znamy tak trzeba pięć luźne skojarzenia jakieś powstanie drapiąc chmury środek najważniejsza odbudujmy piosenki tak kilka piosenek daleko nowy dom tak trzeba boję się rozpływasz nie widzę zapominam znikasz. I znowu zdania potrzebują oparcia. Mistrz podaje rękę.

Próbuję zatem ożywić Cię we własnej wyobraźni . Myślę tu o jesieniach, zimach i wiosnach, o szczęściach i nieszczęściach, o parkach, ulicach i placach.

A są to rzeczy, które już niedługo będziemy dzielić oboje, moja Warszawo.











(przepraszam wszystkich, którzy przez moment mogli sobie pomyśleć, że zwariowałem i marnuję ich czas i moją przestrzeń w sieci na płytkie wynurzenia. Dwudniowy pobyt w stolicy jednak zrobił swoje i musiałem się z pewnych wrażeń wyspowiadać publicznie. Nie powinienem tego mówić, bo to łopatologia, ale początek i koniec powyższego tekstu w sposób luźny nawiązuje do Lolity. No, to tyle. Dobranoc, kociaki.)

środa, 25 sierpnia 2010

Wzgórze

Był oczywiście sierpień. Dlaczego - oczywiście? Bo sierpień jest zawsze, nawet gdy wydaje się nam, że jest inaczej. Wtedy jednak nic się nie mogło wydawać – lato powoli się kończyło i nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

Był park, nieważne gdzie. Późne popołudnie, jakiś czas po burzy. Słońce jeszcze nie zachodziło, ale padało na drzewa, alejki i kałuże pod tym specyficznym kątem, który wydobywa z rzeczy ich prawdziwe znaczenia i sprawia, że wszystko wokół zamienia się w jeden czytelny i zrozumiały tekst.

Był też on, nieważne, kto. Do jego zadań należało jedynie uważne odczytywanie rzeczywistości i interpretowanie jej. To za mało, by zasłużyć sobie na imię, nazwisko i choćby krótką wzmiankę o kapeluszu na głowie i grafitowych oczach. Szedł powoli przez park. Niczego nie można uronić, przegapić, każdy szczegół się liczy.

I były one - sygnały i symbole.

Najpierw motyl. Przeleciał nad brukowaną aleją (bruk chyba pozbawiono znaczenia) i usiadł na ławce. Mignął trzy razy szkarłatnymi pręgami i zwarł ze sobą skrzydła. Rusałka admirał. Zapowiada spotkanie, bez wątpienia spotkanie.

Potem prześwietlona przez słońce (warto przypomnieć - późnopopołudniowe) struktura lipowego liścia. Zawahał się przez moment, ale szybko sobie przypomniał. Liść to tamta ławka po drugiej stronie wzgórza. Tam też rośnie lipa i wtedy (nieważne kiedy, on i jego pamięć nie mają żadnego znaczenia) też widział, jak światło przebija przez zielone serce.

Następnie odbicie postrzępionej chmury w kałuży. Och, jakież to proste. W translacji z języka znaków - szczęście, głupie, ślepe szczęście, które znaczy jeszcze mniej niż on sam.

I jeszcze krzyk sójki . Czyli ktoś dawno niewidziany.

Rzucił się biegiem na szczyt wzniesienia czując, co zastanie po drugiej stronie. Zachował się jak uczniak, który rzuca książkę pewien, że już wszystko wie. Nie zauważył (nie chciał zauważyć?) smutnej rusałki żałobnik na niewielkim murku, opadłego liścia klonu i własnego odbicia w wodzie.

Ze szczytu wzgórza zobaczył więc tylko pustą ławkę w parku, skąpaną w późnopopołudniowym słońcu. I sierpień, oczywiście. Lato powoli się kończyło i nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

piątek, 13 sierpnia 2010

Elegia na śmierć starego sąsiada

umarł sąsiad
nic wielkiego
zdarza się
sąsiadom umierać

jedno mnie tylko martwi:
teraz pamiętają
ach biedny dziadek mógł
jeszcze trochę
tak nagle
szkoda
no i pogrzeb kwiaty znicze
stypa

ale potem się rozjadą
zapomną na pewno
jak nic zapomną

wszystko w moich rękach
muszę zebrać wspomnienia
narzekanie
na ból w krzyżu
na pogodę
na nas, że hałasujemy
zebrać, zapieczętować

i zapamiętać

to niewiele
ale przedłużę mu życie
o moje życie

w ciepłym schronieniu
między kolegą z naprzeciwka
jakimś wujkiem
i kilkoma innymi

poistnieje sobie
jeszcze chwilę
ponarzeka
na ból w krzyżu
na pogodę
na nas, że hałasujemy

a pewnego dnia
razem ze mną
rozsypie się w proch

już tak na zawsze

piątek, 6 sierpnia 2010

Ludzie z parasolami

Idziemy w deszczu. Oni - ludzie z parasolami i my - ludzie bez parasoli. Ulewa jest ulewą z prawdziwego zdarzenia - zadbała nawet o to, by nie było się gdzie skryć. Pusta, głupia ulica bez jednego choćby zadaszenia.

My, ludzie bez parasoli nie czujemy już nawet wściekłości. Przemokliśmy do tego stopnia, że jest nam tylko zimno. Upajająca bezradność co chwila próbuje przerodzić się w ironiczny dystans i przerywa szum padającej wody czyjąś niby to wesołą wypowiedzią.
- I am dancing in the rain.
- Wyglądamy jak zmokłe kury.

Nie, żeby nie było to zabawne. Na pewno było. I śmieszyłoby nas zapewne, gdyby nie upodlający widok z przodu - trójka zadowolonych z siebie ludzi, bezpiecznych i suchych pod czarnymi płachtami. Tak naprawdę próbowaliśmy już wszystkiego. Od prób wyszydzenia - ach, nie jesteśmy z cukru, to tylko mżawka - po obłąkańcze szukanie pozytywów - taki spacer jest dobry dla zdrowia! Nie jest, dobrze o tym wiedzieliśmy. Tym bardziej bolesna zazdrość kazała nam spoglądać w stronę ludzi z parasolami.

Nie wiem, co bardziej nam doskwierało. Deszcz i zimno, czy raczej świadomość, że im jest sucho i ciepło. A może poczucie, że nie jesteśmy panami własnego losu? Brak alternatywy? Oni w każdej chwili mogą schować swoją osłonę i moknąć tak jak my - jeśli by tylko zechcieli. My możemy chcieć i chcieć - lecz i tak nie zmienimy swojego położenia. Nie mamy wyboru. Upodlające.

W którymś momencie ktoś rzucił hasło, by zrównać wszystkich idących. Taka mała powtórka z rewolucji: zabrać tym, którzy mają więcej. Nie po to, by samemu zdobyć przewagę - broń Boże, to byłaby kradzież! - lecz po to, by nikt nie miał lepiej niż my. Połamać parasole i połączyć się, zbratać w udręce. Inny, rozsądniejszy głos zgasił jednak ten pomysł w zarodku.

Nagle przyszło oświecenie - pomyśleliśmy o niedalekiej przyszłości. W końcu musi wyjść słońce, a oni zostaną na ulicy z mokrymi, ciężkimi od deszczu parasolami w dłoniach. My zaś, powoli schnąc, dojdziemy do celu niczym nieobciążeni! Ruszyliśmy więc raźniej, rozkoszując się tą ideą, upatrując przyszłych korzyści.

Wtedy jednak teraźniejszość przypuściła zdecydowany atak. Ulewa przybrała na sile, zabłysło, zagrzmiało i zrobiło się nieprzyjemnie. Ciężkie krople spływały po twarzach mieszając się po drodze ze łzami bezsilności. Nawet nadzieja, że wkrótce parasole naszych gnębicieli okażą się niewystarczające, okazała się płonna. Solidny, zachodni sprzęt doskonale sprawdzał się w trudnych warunkach. A deszcz padał coraz gęściej.

Szliśmy więc dalej pustą, głupią ulicą. Oni - ludzie z parasolami i my - ludzie bez parasoli.

piątek, 23 lipca 2010

Inne rzeczy


S. Barańczak - Obserwatorzy ptaków

Z drżącej w upale szosy numer 8
z jej motelami, pędem i stacjami Esso
dość było skręcić ostro, szorując podwoziem
o piach, w ciągnącą się pół mili leśną
drogę, dotrzeć do kiosku z desek, gdzie sumienna
grubaska pobierała stosowną opłatę,
wydając w zamian uśmiech i broszurę,
zostawić wóz pod sosną, której czubek z szumem
mierzwił obłoki, i tak już kudłate,
i bez większego zrozumienia

wpatrzyć się w planszę z mapką okolicy
i strzałką "JESTEŚ TUTAJ". O sto metrów dalej
szła ścieżką para z dziećmi: równie pospolici
jak my, też "byli tutaj" i zwiedzali.
Nie tak wyobrażaliśmy sobie rezerwat
dzikiego ptactwa. Prawda, i tak był to czysty
wymysł, ta cała komedia z naturą,
która istnieje dzięki przewodnikom, którą
widzi się w ramach zatrudnień turysty.
Wiatr, który czujnie się poderwał,

był w każdym razie autentyczny: świeży,
nadmorski. Machinalnie sprawdzając w broszurce
szlak, ruszyliśmy, depcząc chrupiący żwir ścieżek,
trochę niepewni, czy nie jest oszustwem
ten cały show - szczególnie że główna atrakcja,
to znaczy ptaki, jakoś nie chciała się stawić
na scenie. Dróżka wychynęła z nagła
z zarośli na zjeżone trawą słone bagna,
kładki, w sitowie oprawiony stawek:
no, wreszcie są! Gromadki ptactwa,

zielonogłowych kaczek, burych gęsi
taplały się rodzinnie w wodzie. Ale najpierw
wpadła nam w oczy inna grupa, jeszcze gęściej
stłoczona obok, na piaszczystej skarpie:
obserwatorzy ptaków! Składane siedzenia,
lunety na trójnogach, lornetki polowe,
kurtki z mnogością fachowych kieszonek,
spłowiałe kapelusze i kamery "Sony":
prawdziwi, tkwiący tu dobrą połowę
dnia, zjeżdżający co niedziela

obserwatorzy ptaków, ludzie, którzy
na pytanie "Kim jestem?" mówią sobie: "Jestem
obserwatorem ptaków"! Był ich prawie tuzin,
wpatrzonych w jedną stronę. Nigdy jeszcze
tak niezdefiniowany, tak z boku, wygnany…
nagle drgnąłem wraz z nimi. Jakby wszystkich przeszył
ten sam prąd: spoza trzcin mokro zakłapał
groteskowo sflaczały dźwięk - ogromna czapla
wzbiła się, spójrz, jak blisko!, i poprzecznym
lotem poniosła nad wydmami,

tak, "Wielka Czapla Błękitna" z fotosu
w broszurce, "bardzo rzadko spotykana"! Tłumek
wydał wspólny, radosny pomruk, kilka osób
podniosło oczy znad wzierników lunet:
i wszystkich objął uśmiech - bezpieczny, bezsprzeczny.
Więc świat może jest po to, by przeszył, otworzył
nas czasem znak, jak strzałka: "JESTEŚ TUTAJ:
wśród ludzi, obcych, ale jesteście - zaufaj -
po jednej stronie, współobserwatorzy
ptaków, pogody, innych rzeczy".




(osobiście dedykuję wszystkim obserwatorom ptaków, którzy są. Ale szczególnie tym, których już nie ma)

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Bajka z Nabokova

-Chłopiec!
Okrzyk ten był pierwszym dźwiękiem, który dotarł do uszu nowo narodzonego Zygmusia.
Potem mógł słyszeć przede wszystkim swój rozdzierający szloch.

Ważył akurat tyle, co trzeba. Zdrów jak ryba– orzekł też wkrótce pan doktor i mama z dzieckiem mogli opuścić zimny szpital i wrócić (matka) lub pierwszy raz przybyć (syn) do domu.
Zaczęło się niewinnie.
- Aaaaaaaaaaaaaa! - płakał malec.
- Już, cichutko – odpowiadał ojciec.
- Eeeeeeeeeeeeee! - wył dalej Zygmuś.
- Cichuteńko, spokojnie, już, ciiiiii.
- Aaaaaaaaaaaaaa!
- A a a, kotki dwa, szare bure obydwa...
- Eeeeeeeeeeeeeee!
Nikt oczywiście niczego jeszcze nie zauważył. W zasadzie trudno się dziwić. Nie ma też nic nadzwyczajnego w tym, że w czterech pierwszych opanowanych przez malca słowach (mama, tata, sama, lata) nikt nie dopatrzył się zależności.

Przyjrzyjmy się trzyletniemu już Zygmusiowi. Buduje wieżę z klocków. Czerwony klocek. Niebieski. Czerwony. Niebieski. Rodzice zadowoleni, dziecko się rozwija i zaczyna odróżniać kolory.
Ma już sześć lat i idzie do zerówki. Wśród jego kolegów (oczywiście) spotkamy Tomka, Maćka, Romka i Wacka. Tato się śmieje, że zabawnie się dobrali. Zygmuś nie widzi w tym nic śmiesznego.

Pierwsza miłość? Zosia.
Druga? Basia.
Trzecia? Tak, dobrze myślicie. Gosia.
I tak ze wszystkim. Na półce z książkami - „Mistrz i Małgorzata”, obok, zamiast Psiego Serca albo Białej Gwardii – Władca Pierścieni podpierany przez „Pożegnanie lata”, które z kolei stoi ramię w ramię z obcą gatunkowo „Godziną cieni”.

Wkrótce Zygmunt wzbogaca swoją sztukę rymotwórczą. Nie tylko poznaje rym okrężny, uczy się także rymować ze sobą nie słowa, a zdarzenia. Zaczyna dzień filiżanką kawy, w środku doby wypija dwie herbaty, by zakończyć ją małą czarną. Potem rzecz jasna nie mogąc zasnąć przeklina w duchu nieprzemyślaną kompozycję.
Tworzy w ten sposób strukturę całych tygodni i miesięcy. W każdym roku jego życia usłyszeć można czysty stukot wewnętrznych rymów – styczeń pokrywa się z grudniem, poniedziałek z niedzielą, czerwiec z lipcem wspaniale współbrzmią, cudownie komponując się ze zgodnym dźwiękiem północy z północą.

Gdy Zygmunt poczuje, że poemat dobiega kresu, pozostanie mu już tylko znaleźć najważniejszy rym, który pozwoli zamknąć życie w spójnej formie.

Uda się więc pod wielki kopiec, usypany na część jakiegoś wielkiego herosa przeszłości. Siądzie na ławce. Świat będzie mu powoli gasł przed oczyma, znajdzie jednak dość siły, by wskazać przechodzącemu chłopcu wzniesienie i zapytać:
- Co to jest?
Malec zaś nie usłyszy pytania. Zygmunt przestanie istnieć i nigdy już nie otrzyma odpowiedzi.

Chyba, że gdzieś tam, na tamtym brzegu, również są jakieś kopce.

wtorek, 8 czerwca 2010

Operacja na żywej pamięci


W powietrzu unosi się sterylny zapach sali szpitalnej. Słychać brzdęk narzędzi chirurgicznych, które jedna z sióstr układa właśnie na stole. Zaraz zaczynamy. W zasadzie tylko trochę trzęsą mi się ręce. Ale stop! Jaka sala? Jakie narzędzia? Co mamy zaczynać? Czytelnikowi należą się chyba jakieś wyjaśnienia. Już, już o wszystkim opowiadam.

Pomieszczenie, w którym się aktualnie znajdujemy, to ni mniej, ni więcej tylko sala operacyjna, ukryta gdzieś w zakamarkach mojego umysłu. Całe jej wyposażenie stanowi stół i jakaś szafka, której nie chce mi się dokładnie wyobrażać. Ponadto znajduje się tu jeszcze wymyślony przeze mnie na poczekaniu personel – dwie siostry (niech będzie – Bożenka i Zosia) i dwóch specjalistów – chirurgów, którym nie mam już ochoty nadawać imion. Och, i oczywiście pacjent, ale o tym zaraz.

Jaki jest cel całego tego dziwacznego przedsięwzięcia? Operacja. To już wiemy. Ale nie będzie to, broń Boże, żadna trepanacja czaszki, przeszczep wątroby czy usunięcie wyrostka. To, co chcemy przeprowadzić, to zabieg chirurgiczny na żywej pamięci. Co w tym dziwnego? Doszedłem do wniosku, że skoro można człowiekowi usunąć zęba, nerkę lub nogę, ba, można nawet pozbawić go życia – to, tym bardziej, powinno być możliwe wycięcie jakiegoś fragmentu wspomnień tak, jak się wycina chorą tkankę. Logiczne, prawda? Cały zabieg jest oczywiście eksperymentem, a ja, dla dobra nauki, postanowiłem poświęcić dokładnie jeden dzień swojego życia i spróbować dokonać jego niwelacji.

Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, uda mi się usunąć 8 mają z pamięci, po czym umieścić go w odpowiednio oznaczonym słoiczku z formaliną. 7 maj powinien szybko zrosnąć się z 9, tworząc co najwyżej delikatną bliznę, która i tak szybko zniknie.

O trudności całego zabiegu niech świadczy fakt, że musi zostać on dokonany w czterech wymiarach. Nie wystarczy ciąć wzdłuż czasu, bo zostawimy w ten sposób zawieszoną w nicości przestrzeń, podobnie też odwrotny manewr stworzył by we wspomnieniach zapis doby pozbawionej treści. Do tego nie można dopuścić. Zaczynajmy zatem!

1. godzina operacji
Pierwszego cięcia dokonuje równo o północy, na samym początku. Prowadzę skalpel prosto przez pierwszą i druga w nocy, odcinam swój-pokój-7-maja od swojego-pokoju-8-maja. Ręce mi się trzęsą, przez przypadek nachodzę na dzień poprzedni i podkradam lampę z biurka. Nic to, wojna wymaga ofiar.

2. godzina operacji
Nareszcie odciąłem od siebie dwa sąsiadujące dni i tnę już poranek, razem z kubkiem herbaty i komputerem. Przy obiedzie muszę uważać, by nie rozciąć tętnic łączących ten dzień poprzednimi (już choćby z tej racji, że dwa razy pod rząd na moim stole gościłypierogi). Udaje się jednak bez problemu.

4. godzina operacji
Prowadzę skalpel przez wypad rowerowy. Tutaj drżenie rąk znowu przynosi efekty i kilka drzew, dwa domki i babcia pracująca w polu zostają w mojej pamięci. Muszę się bardziej starać. Potem idzie lepiej, niebo na Gotówką udaje się łatwo oddzielić od tkanki wspomnień.

7. godzina operacji
Spektakl teatralny to, wydawałoby się, nic trudnego, jednak nawet tu nie obeszło się bez ofiar. Nie udaje się wprawnie usunąć jednego kwadransa. Nie ma się czym przejmować, to już niemal koniec.

9. godzina operacji
Cięcie między dniem dzisiejszym a wczorajszym. Tym razem wychodzi bezbłędnie.

12. godzina operacji
Uff, skończone. Wycięty z pamięci dzień, jeszcze ociekający krwią, pakuję do oznakowanego słoiczka z napisem „7 mają 2010”. Zaszywam ranę, odkładam narzędzia i pozwalam pielęgniarkom, chirurgom i całej sali rozpłynąć się w odmętach wyobraźni. Na razie wystarczy. Na razie – bo to dopiero początek. Opracowuję już nowy eksperyment. Tym razem, w miejscu wyciętej tkanki, dokonam wszczepienia dnia wyhodowanego w warunkach laboratoryjnych.

W próbówkach udało się już otrzymać zaczątki niesamowitego, choć zupełnie przypadkowego spotkania z Agatą Buzek.

poniedziałek, 31 maja 2010

Ogłoszenie

Poszukuję osób, którzy mają w rodzinie dróżnika / dróżniczkę, bądź też znają taką osobę i mogę mnie z nią skontaktować. Potrzebuję podobnych znajomości z racji projektowanego tekstu na ten temat.

Niewtajemniczonym wyjaśniam, że dróżnik to pan lub pani, która otwiera i zamyka szlaban na przejściach kolejowych. W

Mogących pomóc proszę o kontakt (gg: 7990501, mail: lothermatheus@tlen.pl, lub też komentarz pod wpisem).

Z góry dziękuję.

czwartek, 13 maja 2010

Ocalić od zapomnienia

Lipski kantor bardzo mile
uśmiecha się zza oszklenia.
Chciałbym wszystkie takie chwile
ocalić od zapomnienia.


Malarze mają oczywiście najłatwiej. Wyciągają pędzel, sztalugę, wdziewają obciachowy berecik z antenką i najzwyczajniej w świecie malują. Jedno pociągniecie – drzewko, drugie – domek, trzecie – zachodzące niebo. W trzech ruchach mogą uwiecznić światło, barwy, a nawet emocje i przekazać dalej daną chwilę sztafecie pokoleń. Zazdrościmy malarzom. Zazdrościmy także poetom. Kilka wersów, metaforka, epitecik – i scenka jak żywa, bez trudu można ożywić okręt w zatoce, pawia albo różę. Poeci dobrze wiedzą, że piękno ocala.

A za oknem migotliwie
Venus gałąź opromienia.
Chciałbym i ten błysk na szybie
ocalić od zapomnienia.

Prozaicy – ci t akże mają dobrze! Napisze taki powieść, epopeję albo choćby opowiadanko i bez trudu utrwali na wieki to, co mu się żywnie podoba. Przechowa krainę dzieciństwa – jak Miłosz w Dolinie Issy albo Konwicki w Kronice wypadków miłosnych - albo po prostu uwieczni chwilową impresję. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę arsenał środków, jakimi dysponuje. Dodajmy do tego grona szczęściarzy także fotografów, reżyserów, rzeźbiarzy, szklarzy i Bóg wie kogo jeszcze – jest na kogo patrzeć z zawiścią!

Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej
szybuje czas bez wytchnienia.
A ja chciałbym twoje ręce
ocalić od zapomnienia.


A co ja mam począć, by ocalić od przykrej zagłady niezliczone błyski na szybach albo czyjeś ręce? Poskąpiono mi talentów – szczytem moich osiągnięć plastycznych jest Lechu, zdolności poetyckie pozwalają jedynie na zrymowanie wiosny z radosnym, a wszelki tekst literacki, zajmujący więcej niż stronę zawsze wychodzi mi jak Komorowskiemu orędzia – fatalnie. Wspaniałości, których bywam świadkiem, są zatem skazane na ciasne więzienie mojej świadomości.

Z dnia na dzień tkaninę tkamy
wzorzystą dla pokolenia.
Chciałbym i blask naszej lampy
ocalić od zapomnienia.

Próbowałem, a jakże, podjąć się prób opisania rozmaitych wydarzeń tak, jak się zdaje relację. „Była godzina pierwsza nad ranem. Na sali było ciemno, jedynym źródłem światła był podświetlony krzyż. Szemrała fontanna. Rozmawialiśmy o...”. Tylko jak to brzmi? Jak sprawozdanie ze spotkania kolektywu partyjnego. Nie, nie tędy droga do nieśmiertelności. A innej nie widzę.

Jesteśmy w pół drogi. Droga
pędzi z nami bez wytchnienia.
Chciałbym i mój ślad na drogach
ocalić od zapomnienia.


Lecz chyba nie ma się czym przejmować. Choćby najlepiej uchwycona chwila, oderwana od kontekstu świadomości tego, który ją sportretował, dla innych może być jedynie jak tekst piosenki pozbawiony nut. To, co wydaje mi się warte zachowania, jest takie tylko mi. Dolina Issy nie będzie dla nas tym samym, czym była dla Miłosza. Nic nie uratuje nas i naszych wspomnień przed zapomnieniem.

Moje bagno, moje nocne rozmowy i moje zachody rozsypią się zatem wraz ze mną w proch i trzeba się z tym pogodzić.







Cytaty pochodzą z "Pieśni" Gałczyńskiego. Kryptocytaty zaś - dla uważnych i dociekliwych - z "Do Ryszarda Krynickiego - Listu" Herberta i "Kalendarza i Klepsydry" Konwickiego.

niedziela, 25 kwietnia 2010

Adoptuj słowo!

Ze słowami jest jak z ludźmi. Gdy jakieś wydaje nam się atrakcyjne, nie rozstajemy się nim, staje się ono stałym domownikiem naszej codziennej mowy i służy wiernie w każdej potrzebie.

Wystarczy jednak chwilowa zmiana mody, jakiś chwytliwy synonim, szumne hasełko, by niedawno jeszcze doceniany wyraz został przez nas wyeksmitowany na bruk języka, gdzie czeka go tylko płacz i zgrzytanie zębów. Tak, w naszych językowych wyborach nie kierujemy się zasadami lingwistycznego humanizmu. Wybieramy to, co się nam podoba, w zależności od kaprysów to wywyższając jedne słowa, to odprawiając inne w niebyt. Nie towarzyszy nam przy tym najmniejsza choćby refleksja nad losem zapomnianych przysłów, wyrażeń i zwrotów.

Przejęty tą tragiczną sytuacją odwiedziłem sierocińce słów, przyjrzałem się zabiedzonym Autom, próbowałem pocieszać Jesionkę, Wdzianko i Drapichrusta, rozmawiałem także z rozżalonym Kozim Rogiem. Ten obraz nędzy i rozpaczy wstrząsnął mną dogłębnie i kazał szukać rozwiązania. Efektem tych poszukiwań jest niniejsza akcja.

Bracia i siostry!

Jeśli macie w sobie jeszcze choć resztki wrażliwości językowej, nie pozwólcie wyginąć przeuroczym słowom, które jeszcze niedawno były tak żywe w naszej mowie. Ustrzeżmy się przed wulgaryzacją, walczmy o bogactwo naszych codziennych rozmów. Zamiast zapierdalać – róbmy coś w trymiga, zamiast wypierdalać – dawajmy dyla, miast pierdolić – bajdurzmy i plećmy trzy po trzy. W naszym zdziwieniu i rozgoryczeniu nie ograniczajmy się do rzucania kurwami, dajmy się dundrom świstać, a gęsiom kopać. Zrzućmy z siebie t-shirty, jeansy i dresy, a przywdziejmy kufajki, surduty i szarawary.

Specjalnie dla was przygotowałem poniższą listę wybranych przeze mnie wyrażeń. Podzieliłem ją na dosyć specyficzne kategorie, często trudno bowiem znaleźć jakiś wspólny mianownik łączący te urocze ramotki. Wybierzcie sobie przynajmniej kilka słów, które najbardziej się Wam spodobają i przygarnijcie je pod dachy Waszej mowy. Każdy, kto podejmie się tej lingwistycznej adopcji, otrzyma ode mnie specjalny, imienny certyfikat poświadczający jego zaangażowanie w ratowanie narodowego dobra, jakim jest język.*

Do dzieła, przyjaciele!





Szczególne podziękowania dla:
- Marcina, za inspirację i 80% niniejszego zasobu
- Jacka, zwłaszcza za "pejoratywne określenia człowieka", ineksprymable i desusy.
- Przemysława, nie pamiętam, za co
- Oli, w szczególności za bawidamka




Zwroty synonimiczne do „o kurwa”:

A niech mnie dunder świśnie!
A niech mnie gęś kopnie!
A to ci heca!
Bożesz Ty mój!
Do diaska!
Do stu beczek kartaczy!
Ja cię kręcę!
Jasny gwint!
Kurczę blade!
Kurka wodna!
Kurza stopa!
Motyla noga!
Niech mnie kule biją!
O rety!
Olaboga!
Pal go sześc!
Pal to licho!
Psiakość!
Psiakrew!
Rany Julek!



Powitania / pożegnania:

Całuję rączki!
Czołem!
Graba!
Kłaniam się nisko!
Moje uszanowanie!
Serwus!
Szufla!

Przymiotniki pozytywne:

Czadowy
Byczy
Cool
Klawy
Morowy
Równy (gość)
Wypasiony


Rzeczowniki:

Balety
Potańcówka
Prywatka
Sympatia

Auto
Fura
Gablota

Latryna
Ustęp
Wychodek

Dolce
Forsa
Szmal

Berbeć
Dziatki
Milusińscy
Pociecha

Majsterkowicz

Desusy – majtki damskie
Ineksprymable - kalesony
Jesionka
Kufajka
Palto
Prochowiec (tutaj pozdrawiam właścicielkę prochowca a la Humbert Humbert)
Surdut
Szarawary
Szlafmyca
Wdzianko


Kłamać:

Bajdurzyć
Kantować
Kitować
Nabić w butelkę
Pleść duby smalone
Pleść trzy po trzy
Ściemniać
Zalewać
Zrobić na szaro
Zrobić w balona


Pejoratywne określenia człowieka:

Ananas
Ancymon
Bawidamek
Bęcwał
Bisurman
Bumelant
Chuligan
Dandys
Darmozjad
Drań
Drapichrust
Gach
Gagatek
Gamoń
Hultaj
Huncwot
Łajdak
Łapserdak
Łobuz
Łotr
Nicpoń
Nikczemnik
Nygus
Opryszek
Pasibrzuch
Psotnik
Rozrabiaka
Rzezimieszek
Szelma
Swawolnik
Szubrawiec
Świszczypała
Trzpiot
Urwipołeć
Urwis
Wisus
Zbir
Ziółko
Złoczyńca

Varia:

Boki zrywać
Dać asumpt
Dać dyla
Koń by się uśmiał
Na chybcika
Nie lada gratka
Pic na wodę
Uderzać w konkury
W trymiga!
Zapędzić w kozi róg
Zjadłbym konia z kopytami!


*osobom spoza Chełma oferujemy możliwość przesłania certyfikatu pocztą (przez gołębia).

piątek, 9 kwietnia 2010

Nowowiosna

Zaoknie przebiśniegło już dosyć dawno i powoli tulipanieje. Dom (na spółkę ze słońcem) wyzewnętrznia mnie. Prześniony już niemal na wylot ogród uderza ukwieconym, wilgotnioziemnym zapachem powietrza. Świat ledwie się oddtygodnił od zimy, a już zdążył się uwiosennić.

Wyuliczniam się więc, ulica maszeruje mi pod nogami, wschodzę po wschodach i naddtorowuję na kładkę. Z góry widzę, jak miasto odbłyszcza dachami promienie słoneczne. Pode mną stukoczą pociągane tory, kłócąc się z uptaszonym drzewem, mającym swój własny plan na zagospodarowanie dźwiękoprzestrzeni. Stuk, stuk, ćwir, ćwir.

Osiedle Dyrekcja dyrekcjonuje mnie przez swoją udrzewioną aleję. Zaludnione chodniki. Wyrolkowane, wyrowerowane dzieci mijają mnie co chwilę. Nie ma – z pewnością – niczego piękniejszego niż przedwojennie osłonecznione mury tych wielkich, czerwonodachych kolosów po obu stronach.

Na końcu alei odgmaszam się, by się uśródmieścić.

Gdy robi się cieplej, dokonuję urowerzenia i wlesiam się, włączam i wbagniam. Natura, odciszona po zimie, zaptaszała; jadąc przez las widzę dookoła uprzyleszczoną ściółkę. Jadę tak, pierwiosnę i odcodzienniam się zupełnie. Uprzestrzenione łąki skowronieją co chwila, gdzieś jeszcze wykluczy się żurawiami niebo. Dzięki Bogu, że można się tak wynaturzyć, bo najgorsze, co można zrobić na wiosnę, to zmieścić się w mieście.

Zawsze dziwi mnie, że każde ozielenienie cieszy tak samo, że cowiosennie wiosna uwiosennia mnie w tym samym stopniu, choć przecież odzimiam się już siedemnasty raz. Zawsze tak samo z radością widzę, jak czas przezegarowuje się o godzinę, że przeddomie ciemnieje nieco później, niż wczoraj. Ale może wynika to stąd, że każda wiosna jest nowowiosną, czymś innozielonym? Może za każdym razem przeporowanie się roku jest czymś różnym? Jeśli tak, co roku trzeba będzie wymyślać nową wiosnomowę.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Las (sk)rzeczy*

* tak, długo uciekałem od podobnej sylwiczno-miszmaszowej formy notek, ale czasami pojawia się tyle kwestii (głównie książkowych), o których chciałbym napisać, a które są zbyt nieznaczne, by poświęcić im osobny tekst, że można raz na miesiąc stworzyć takie małe lapidarium

- Coraz częściej zdarza mi się, że mój ekstraoryginalny pomysł na tekst okazuje się być czymś dawno wymyślonym i opisanym. I tak notkę o moim psie, Jakubuie, znaleźć możecie w "Kalendarzu i klepsydrze" Konwickiego (z tym, że tam Kubę zastępuje Kot Iwan), a przemyślenia o wchodzeniu w formę (znacznie lepiej niż ja to zamierzałem uczynić) przedstawi wam Gombrowicz w Dzienniku.

- Wydanie Mistrza i Małgorzaty z zaznaczonymi ingerencjami sowieckiej cenzury. Początek rozdziału 21, Małgorzata po nasmarowaniu się magiczną maścią wylatuje przez okno - "Niewidzialna i wolna, niewidzialna i wolna!". Słowo "wolna" dwa razy wycięte przez cenzora.

- Opis znajomej: "czuwanie przy grobie dla młodzieży o 17"

- "Ada albo żar" Nabokova. Polowałem na tę książkę od września. W chełmskim empiku znalazłem dwa egzemplarze, jeden przybrudzony, drugi z wgniecioną okładką. Moja obsesja nie pozwala mi ich kupić, jadę do Wawy i obchodzę cztery księgarnie: każda znaleziona sztuka lekko brudna bądź zagięta. Sprowadzam więc ofoliowaną i świeżutką prosto z magazynu. I co? Czarne smugi na papierze i rozklejony grzbiet.

- Autobiografia tegoż pana. Ciekawa odmiana po innych, przeczytanych ostatnio: niemal ani słowa o dziejowych zawieruchach i wojnach, a jedynie kilkustronicowe opisy matki idącej na grzyby. Wyborne!

- Dokument o Konwickim na Dwójce. Jakiś profesor pyta go, co sobie myśli o świecie z perspektywy starszego, doświadczonego człowieka. Ponad osiemdziesięcioletni już pisarz odpowiada:
-Wynosić się stąd jak najszybciej.

- Onet. Informacja "USA: piesek przez trzy dni dryfował na krze" tuż nad wiadomością: "Nepal: 13 osób zginęło w wypadku autobusowym".

I na koniec wyśmienity cytat z bloga Benka: "Powszechnym nukleotydem jest uracyl, ale cząsteczka tRNA zawiera na ten przykład pseudouracyl i myślę, że ma się dobrze mimo to".

piątek, 19 marca 2010

Ja, Metaferejn


Zakładając tego bloga miałem jedno postanowienie: nie pisać o swoim życiu. Organicznie niemal nie cierpię taniego ekshibicjonizmu i wywlekania przed ciekawskie oczy publiczności ochłapów codziennej, nudnej autobiografii.

Obrzydzenie to jednak dotyczy oczywiście innych, Sam prędko poczułem, że chęć pisania o sobie staje się coraz silniejsza. Zagłuszałem ją, zamykałem w przepastnych lochach świadomości, a ona i tak wyciekała, wracała na swoje miejsce i nie dawała mi spokoju. Więc po cichu, niepostrzeżenie, zacząłem to swoje życie przemycać, ot, wprowadziłem je na polankę jednego czy dwóch akapitów, czasami nawet cała notka ostentacyjnie wymachiwała elementami żywcem wyjętymi z mojej płaskiej i nudnej egzystencji.

Dzień dzisiejszy jednak – moje osiemnaste urodziny – stanowi dla mnie jedyną w swoim rodzaju okazję do spuszczenia autobiograficznego ogara z łańcucha. Dam mu się wyhasać po poniższych wersach, zanudzić Was na śmierć i sprawić, byście z zażenowaniem wyłączyli stronę i przeszli do czytania komentarzy na Onecie. Jest to jednak tekst, który pisze wyłącznie dla mnie i dla mojego ukrytej potrzeby ekshibicjonizmu. Miło mi jednak będzie, jeśli zechcecie pozostać i dowiedzieć się kilku zbędnych i nieciekawych faktów o moim zbędnym i nieciekawym żywocie. Nie będzie żadnych skandali i skandalików, comming outów czy pikantnych szczegółów. Nie mam kochanki, nikogo nie zabiłem i poza przelotnym romansem z carską ochraną nie współpracowałem z żadnymi służbami bezpieczeństwa. Ci, którzy oczekiwaliby podobnych smaczków, mogą wstać i wyjść już teraz.

A zatem.. Khe, khe... Nazywam się Mateusz!

Zaczniemy oczywiście od mojego dzieciństwa. Jeśli chcecie uzyskać jakiś jego obraz, wyobraźcie sobie prześliczne pacholę o anielskich blond lokach, hasające po ukwieconych łąkach, oglądające z dziecięcą ciekawością ptaszki i kwiatki, łapiące żabki na cudownych polanach Gotówki...

Tak, tak, mam nadzieję, że nie daliście się nabrać. Nigdy nie interesowały mnie kwiaty.

Reszta odpowiada rzeczywistości. W 1996 rodzicie (a ściślej: tato) wpadli na wspaniały pomysł i kupili starą chatkę w wiosce położonej w sąsiedztwie bagna, stanowiącego rezerwat przyrody. Ta bliskość natury, połączona z przyrodniczym wykształceniem (i zacięciem) matki, musiała w umyśle czterolatka doprowadzić do dewiacji i niebezpiecznych w jego wieku odchyleń. I tak, zamiast zbierać naklejki z Del Piero czy uczyć się marek samochodów, nasz mały Mateuszek chłonął atlasy ptaków, nie rozstawał się z lornetką, a poszedłszy do szkoły lubował się w poprawianiu nauczycielki, która myliła sikorę bogatkę z ubogą. W swoim dzieciństwie interesował się jeszcze statkami, Indianami, II wojną światową i Bóg wie czym, ale to właśnie awifauna odcisnęła w jego głowie trwałe piękno.

Niedobrze by było, gdybyście wyszli teraz, mając w głowie obraz chłopca – odludka, który zamiast bawić się z kolegami na podwórku, rozwijał swoje ornitologiczne pasje. O nie, grało się w piłkę, latało z drewnianymi karabinami i mordowało nieprzyjaciół bez litości.

Nawiasem mówiąc: mniej więcej w wieku sześciu lat powołałem do życia pierwszy utwór epicki: bajkę o wierzbie. Rzeczona Wierzba była niemożebnie zła, lecz na szczęście przechodzący leśną ścieżką Borsuk przywrócił ją cnocie. Sequel, o sarence, która nie wiedziała, jak mieć dzieci (sic!), na szczęście nie powstał, ale złowrogie nasienie grafomanii zakiełkowało. Niemal dziesięć lat później obrodziło pierwszymi opowiadaniami fantasy, tak rozkosznie kretyńskimi, że chyba kiedyś je opublikuję. Dalsze efekty widujecie co jakiś czas na blogu i przyznam, że każdego z nich wstydzę się już następnego dnia.

Podstawówka minęła mi sielsko, a po niej nastąpił wspaniały okres gimnazjalnej, wczesnej nastoletniości, który upłynął na pierwszych młodzieńczych miłościach, poznawaniu siebie i świata w gronie oddanych przyjaciół.

Powyższy opis jest nie tylko szmirą w najgorszym wydaniu, ale także jawną i bezczelną blagą. Po pierwsze - nie było żadnych miłości, tylko MIŁOŚĆ, jedna, wielka i długa jak ta notka (i podobnież nudna, co trzeba stwierdzić z perspektywy czasu). Ciągnęła się za mną już od czwartej klasy podstawówki, a skończyła w liceum, niezmiennie nieszczęśliwa, przyprawiająca o rozpacz i tak głupia, że nic więcej o niej nie powiem.

Po drugie, gimnazjum było – nie bójmy się tego słowa – epicko obrzydliwe. Obrzydliwi byli ludzie (by oddać im należyta sprawiedliwość napomknę jeszcze o prymitywizmie, wulgarności i wulgarnej, prymitywnej brzydocie), obrzydliwa była nauka, obrzydliwe przerwy i obrzydliwe lekcje. Obrzydliwość kapała ze ścian, tworzyła kałuże na podłodze wąskiego korytarza i trzeba było nie lada akrobatycznych zdolności, by w takie bajoro nie wdepnąć. Oddychało się obrzydliwością, obrzydliwość kleiła się do ciebie, dźwięczała w uszach niczym upiorna melodia, mdliła ohydnym, ciągłym posmakiem obrzydliwości.

Ale, w gruncie rzeczy, nie było najgorzej.

Lecz tutaj Wasz ulubiony Autor się zmęczył. Tak, celowo użyłem tego zwrotu, jestem Waszym autorem a Wy jedynie wytworem mojej wyobraźni, drodzy czytelnicy, bo wątpię, by ktokolwiek rzeczywisty dotrwał do tego miejsca mego nudnego elaboratu o sobie samym. Ja jednak muszę mieć jakieś audytorium, bez publiczności milknę, markotnieję, pióro wypada mi z rąk. Niech będzie to choćby widownia urojona, aby ktoś czytał, ktoś oceniał, ktoś – być może – zachwycał się tym, co piszę.

Zmęczyłem się, napisałem dużo i tak naprawdę nic o sobie nie powiedziałem. Nie było ani słowa o Kubie, o Oli, pokoju na poddaszu i o Władcy Pierścieni. Nie było też wybornej hecy z łyżką i starym fotelem...

I nie będzie! Będzie za to dalszy ciąg monotonnej, autobiograficznej wyliczanki. Gotowi? A zatem – naprzód!

Na czym skończyłem? Ach, tak. Koniec gimnazjum przyniósł wielką rewolucję, a ściślej mówiąc: obóz ekologiczny, na którym nasz bohater poznał nowych ludzi, rozszerzył sobie nieco horyzonty i zapałał nową, nieujarzmiona miłością do Matki Natury. I nie, nie chodzi tu o żadne głupie słowa kończące się greckim przyrostkiem "philia”. To było najczystsze, platoniczne umiłowanie przyrody.

A potem liceum, które po ciasnej, gimnazjalnej klatce było tym, czym dla orła są otwarte przestrzenie. Tu wszystko nabrało prawdzie epickiego (bardzo lubimy to słowo, nie?) rozmachu: jeśli uczucia – to rozrywające serce, jeśli przyjaźnie – to na całe życie, jeśli klęski – to miażdżące, jeśli sukcesy – to w chwale, glorii i oczywiście z wieńcem laurowym na końcu. Można by o tym fragmencie mojego życia napisać dziesiątki powieści. Każda pełna namiętności, wzlotów, upadków, walk, wielkich słów, każda trzymająca w napięciu do ostatniej, zroszonej niewieścimi łzami stronniczki, każda chwytająca za serce i każda niemożebnie tandetna.

Tak, teraz, gdy już wszyscy sobie poszli (nawet moi urojeni czytelnicy pokręcili głowami z niesmakiem i rozpłynęli się w otchłaniach mojej chorej jaźni), mogę sobie do woli fantazjować, wyolbrzymiać, uepicczać (neologizm mojej wątpliwej produkcji - „czynić epickim”). Ale dość tego galopu, pora nieco okrasić ten portret mojej skromnej osoby, zabrać głos naszej kochanej Klio i powiedzieć o sobie coś, co nie wynika z samych tylko suchych faktów, rzucić kilka nieciekawych ciekawostek. Za mną, nieistniejący Czytelniku!

Jestem absolutnym egocentrykiem. Gdyby przeanalizować moją mowę codzienną, okazałoby się, że wyraźną jej dominantę stanowią słowa typu "ja, moje, mnie" (choć wyrazy takie jak "generalnie", "epickie", "wyborne" i "heca" uparcie depczą im po piętach). Żyję wyłącznie dla siebie i jedyna rzecz, która mnie interesuje, to ja sam. Pałam do swojej osoby czystą i szczerą miłością. Kto mi nie współczuje, ten nie wie, jak trudno kochać świnię.

Jestem po uszy zakochany w rzeczach pięknych. Nie ważne, czy jest to książka, widoczek czy przedstawiciel homo sapiens. Zdarza mi się stanąć na środku ulicy i gapić w światło na murze, dąb zimowy albo ptaka o mniej lub bardziej znanym imieniu. Z szoku po minutowej rozmowie z piękną damą leczę się przez kilka dni.

Jestem chorobliwie nieśmiały. Panicznie boje się dziewczyn, które mi się podobają, a one panicznie boją się mojej nieśmiałości, co daje w efekcie urocze pasmo porażek na tle uczuciowym, ściany rozpaczy,przepłakane noce i... znowu daliście się nabrać!

Jestem bezwzględnym wrogiem uogólnień, filozofii i wszelkich ideologii.

Jestem ostatnim cynikiem.

Jestem.

A poza tym: uwielbiam pierogi z mięsem; nie spodobał mi się Akropol; lubię być sam w tłumie; nie śmieszą mnie kabarety; film dopuszczam do siebie tylko w formie płytkiej rozrywki; uznaję zapach księgarni za zapach najpiękniejszy; zawsze dbam o to, by nie pobrudzić nowej książki; nie jestem zdolny do euforii; boję się ciasnych pomieszczeń; kocham bezwzględnie Nabokova; ubarwiam i koloryzuję niemal wszystko, co mówię; najlepszy dzień mojego życia miał swoje piękne miejsce 22 lipca 2008 roku; uwielbiam rower.

Oto i ja. Pora przypiąć autobiograficznego ogara do łańcucha. Do nogi, Azor, pan wraca do domu. Jest tam jeszcze ktoś, po drugiej stronie? Gratuluję wytrwałości i obiecuję, że nie dożyję następnych osiemnastych urodzin. Nie będzie już więcej żadnych nudnych podsumować, sentymentalnych bzdur i ekshumowania trupa przeszłości.

Czego się dowiedziałeś, to Twoje, drogi czytelniku. Nie ręczę, że wszystko, co tu przeczytałeś, odpowiada prawdzie tak, jak odpowiadać powinno, Mój wewnętrzny Piłat jednak umywa ręce, uśmiecha się szyderczo i, jak zawsze, pyta: czym jest prawda?

A czym - prawda o sobie?







Ach, byłbym zapomniał - oczywiście nie było żadnej hecy z łyżką i starym fotelem.

czwartek, 18 marca 2010

Bajka z Gombrowicza


Nasz Wituś, jak każdy bez mała Wituś na świecie, chciał być dzieckiem. Tym jednak różnił się od wszystkich innych Witusiów tego świata, że znał jedyną możliwą drogę do dziecinności. Wszyscy wokół uważali, że człowiek rodzi się dzieckiem, a proces stawania się nim jest w istocie kurczowym trzymaniem się lalek, pluszaków i klocków, polega na obwarowaniu swojego dzieciństwa, zamknięciu wszystkich bram i opętańczej obronie przed dorosłością.

Wituś dobrze wiedział, że taka postawa nie ma najmniejszego sensu. Trzeba było przyjąć zgoła odwrotną strategię. Pewnego dnia opuścił zatem bezpieczne i ciepłe mury swojej infantylnej, sepleniącej tfiełdzy i zupełnie sam, nagi i bezbronny, zapuścił się w zdradziecki gąszcz absolutnej dorosłości.

Bez żadnej tarczy i osłony stanął twarzą w twarz z Wielkimi Problemami: Samotnością, Śmiercią, Cierpieniem i Niezapłaconym Rachunkiem Za Prąd. Każda z tych konfrontacji zmieniała go, z Witusia stał się Witkiem, by w końcu przyjąć, nieco na wyrost, miano Witolda, groteskowo na niego za duże. Potykając się nieustannie o przydługie nogawki, co krok padając na niegościnną ziemię, dotarł w końcu do granic nieobeszłej krainy. Zbadał ją wzdłuż i wszerz, zaznał całej beznadziei i upiorności, jakie kryła w swoim upiornym wnętrzu.

I dopiero wtedy, gdy posmakował wszystkich jej cieni, wrócił do swojej twierdzy, która zdążyła już wyzbyć się swej sepleniącej nazwy i nauczyła się nareszcie wymawiać „r” jak należy. Witold na powrót zawarł wszystkie bramy, i choć jego uwitoldowienie sprawiło, że głowa wystaje hen, poza obręb murów, spogląda teraz bez lęku na otaczającą go, bezlitosną krainę dorosłości.

czwartek, 11 marca 2010

Bo wielkim poetą był



Najwięcej chyba o odbiorze sztuki przez człowieka dowiedziałem się kiedyś w warszawskiej Romie, na „Upiorze w operze”.

Przyznam szczerze – trudno o gorszą szmirę. Wszystko – począwszy na muzyce, przez teksty piosenek i dialogi, a na fabule skończywszy – ociekało tandetą w najgorszym wydaniu. Było trywialne, pozbawione jakichkolwiek pozorów głębi i do bólu schematyczne. Słowem – paskudztwo.

Tym większy szok przeżyłem, gdy po skończonym spektaklu publiczność zaczęła wstawać do owacji. Owacja na stojąco? Za co? Czyżbym pomylił przedstawienia? To głupi żart, prawda?

Nie, to nie był żart i po chwili większa część sali biła już brawa stojąc. Pocieszałem się, że mój sektor nie był zbyt skłonny do takiej euforii, po chwili jednak i ludziom wokół mnie zaczęła udzielać się ta bałwochwalcza atmosfera. Uczepiłem się małżeństwa siedzącego przede mną, które jako ostatnie pozostało wierne własnemu poczuciu estetyki i nie uległo presji tłumu. Po chwili jednak zostałem sam jeden na całej sali, wyrażając swój cichy sprzeciw wobec adorowania tandety.

Przyznam, że wszystko aż wyło we mnie, żeby wstać, dołączyć się do wszystkich i mieć spokój. No bo co mi szkodzi? Wiernie jednak wytrwałem do końca owacji i w końcu wyczołgałem się z siedzenia w stanie ciężkiego otępienia.

Jest rzeczą statystycznie niemożliwą, by w ponad tysięcznym tłumie nie znalazł się nikt, kto by podzielał mój sąd na temat koszmarku, jaki przed chwilą zobaczył. Takich osób musiało być całkiem sporo. To, że wszyscy wstali dowodzi, że nasz odbiór sztuki nie jest w gruncie rzeczy nasz – najzwyczajniej w świecie zależy od presji otoczenia.

Widzę to na swoim przykładzie – gdy zdarzyło mi się pójść kiedyś na koncert muzyki operowej, po występie przyłączyłem się do owacji, choć ten akurat rodzaj sztuki nie podoba mi się i zwyczajnie go nie rozumiem. No tak, tylko gdybym nie wstał, okazałbym się chamem i ignorantem.

Gombrowicz w swoich dziennikach pisał, że „zmuszamy się” do zachwytu nad obrazami, muzyką, poezją, bo tego nauczyła nas kultura. Jest rzeczą ogólnie przyjętą, że Słoneczniki Van Gogha, utwory Bacha czy wiersze Słowackiego są arcydziełami i nikt, kto chce choć trochę przypominać człowieka wrażliwego na sztukę, nie może tego zanegować. To nic, że nie widzi niczego ciekawego na płótnie, że akurat ta symfonia wydaje mu się niemiłosiernie długa i nudna. To nic, że nie rozumie ani jednej metafory, wystarczy, że „Słowacki wielkim poetą był”.


Zabawne jest, że ludzie jadą specjalnie do Monachium, by zobaczyć Słoneczniki w oryginale, choć przecież każda lepsza kopia oddaje wiernie pierwowzór i – czysto teoretycznie – powinna dostarczyć tych samych wrażeń estetycznych. A przecież o takie właśnie wrażenie chodzi w odbiorze sztuki!

Działa to także w drugą stronę. Przyznajcie się, ile razy spodobała Wam się piosenka jakiejś Kasi Cerekwickiej, Mezo, czy Piotra Rubika i ile razy wyparliście się jej w rozmowie ze znajomymi, którzy podobne zespoły uważają za najgorszą tandetę? Sam nigdy nie powiem głośno, że jest pewien utwór Ewy Farny, który i mnie się podoba.

Czy więc zachwycamy się, bo coś się nam naprawdę podoba, czy też dlatego, że podoba się wszystkim?

Jest jeszcze jedno rozwiązanie.

W waszyngtońskim metrze przeprowadzono eksperyment. Joshua Bell, jeden z najwybitniejszych amerykańskich skrzypków, udając ulicznego grajka, stanął przy wyjściu, położył na ziemi futerał i zaczął grać. Przez kilka godzin zatrzymało się przy nim zaledwie kilka osób, a rozpoznała go jedynie jedna dziewczyna.

Bilet na koncert Bella w filharmonii kosztuje 336 dolarów. Sala zawsze jest pełna.

piątek, 5 marca 2010

Śniadanie z Bogiem

Mój Bóg pochyla się nade mną.
- Wstań - mówi, choć za oknem ciemno
I sen domaga się puenty.
Sam nie zna snu, więc mnie pogania
Do mycia zębów, do śniadania,
Siłą perswazji i zachęty.


Tak śpiewał Kaczmarski. A ja – muszę zbudzić się sam. Sam zmuszam się do otwarcia oczu, ciągle sklejonych snem. Sam wstaję, myję zęby, parzę herbatę i siadam do stołu. Dopiero wtedy, nie wiadomo skąd, dosiada się do mnie On. Dawniej rozmowny, teraz milczy. Bo i o czym gadać, gdy z tą naszą wiarą w siebie nie jest najlepiej? Żaden z nas nie jest pewien istnienia drugiego, więc lepiej siedzieć cicho. Przytłacza nas ciągłe ryzyko, że odezwiemy się – do próżni. A to pierwszy zwiastun obłędu.

Nie ma ze mną łatwo. Zwłaszcza ostatnio, gdy nieustannie spychany jest przeze mnie w nicość, w której Jego nieskończoność absolutnie nie chce się zmieścić. Ciasno Mu, więc ciągle przychodzi nad ranem, uparcie próbując dowieść mi swej realności, bym wreszcie mógł spokojnie odezwać się doń przy śniadaniu.

Jedno muszę Mu przyznać – jest mistrzem delikatnej perswazji. Nie ucieka się do efektownych sztuczek – przywracania wzroku ślepcom, leczenia trędowatych, zamiany wody w wino. Jego metody są znacznie bardziej subtelne. Ot, na przykład sprawi, że autobus spóźni się razem ze mną. Usadzi mnie akurat obok NIEJ na ławce. Podsunie książkę stanowiąca odpowiedź na jakąś nurtująca mnie kwestię. Lub też po prostu błyśnie mi słońcem po oczach.

Takim wątłym arsenalikiem dysponuje w nierównej walce z brytyjskimi biologami (za wszelką cenę usiłującymi zaszufladkować Go jako niebezpieczne urojenie), całą armią psychologów i nieścisłościami w świętych księgach. Mam z tym duży problem. Gdy zagłębię się opasłe tomy Jego bezwzględnych adwersarzy, trudno mi, wśród rozplatanych tęcz i samolubnych genów znaleźć choć cień oka wpisanego w trójkąt. W takich chwilach niebo pustoszeje, życie nieodwołalnie kończy się śmiercią, a przy stole panuje niezręczna cisza.

On jednak nigdy nie daje o sobie całkiem zapomnieć. Gdy próbuję oswoić się z myślą o jednorazowości istnienia, wplątuje mnie w sieć niesamowitych zbiegów okoliczności, nieśmiało sugerując, że świat być może nie jest tak nudny, jak by się mogło wydawać. A ja po cichu sprzyjam Jego usiłowaniom.

Kiedyś było oczywiście inaczej. Był, na pewno. Siadał, uśmiechał się, zaczynał rozmowę. Mówiłem Mu, co jest nie tak, co trzeba zrobić („i żeby jutro była ładna pogoda, i o zdrowie dla mamytaty”), a On z uśmiechem kiwał głową, że da się zrobić, że żaden problem. Opowiadał, że Tam jest pięknie i żeby nie bić brata i siostry. I może przez to, że nie zawsze słuchałem – zaczął znikać, najpierw sam z siebie, a potem pomagali Mu w tym inni, aż znikł zupełnie i nic nie zapowiadało, że w ogóle wróci. Ale wrócił, milczący i smutny i trwa tak do dziś.

Wypadałoby w końcu jakoś się określić, że „tak”, albo „nie”, bo co to za stan, gdy nie wiem nawet, czy Jego wątła, półprzezroczysta postać nie jest zwykła iluzją, jakich wiele. A jednak ciągle rozumiem ani tych, którzy bezrefleksyjnie przyjmują fakt Jego istnienia, nie wątpiąc ani przez chwilę, ani tych, którzy ostatecznie się z Nim rozprawili. Trwałe opowiedzenie się po jednej ze stron wydaje mi się ciągle jakoś sprzeczne z ludzka naturą.

On tymczasem raz pojawia się, raz znika. Niekiedy staje się wyraźniejszy, kiedy indziej blednie niemal zupełnie i zaczynam wątpić, czy w ogóle jest do kogo się nie odzywać i z kim milczeć. Zaraz jednak realnieje i znów cisza przytłacza nas obu. Przypomina nieco wiadomość nadawaną Morsem. Może jest tak, jak mówiła Olga Tokarczuk, że „raz jest, raz jest go mniej, ale czasem nie ma go wcale. Bóg bowiem przejawia się nawet w tym, że go nie ma”.

Ale - kto wie? Być może w końcu któryś z nas przerwie w końcu milczenie, i sięgając po masło powie drugiemu „wierzę”. Albo choćby „smacznego”.

środa, 24 lutego 2010

Traktat o korkociągu



Korkociągi? Czy aby wszystko w porządku? Tak, już widzę Wasze zdziwienie. Myślicie sobie zapewne, że czeka was tutaj potok nieciekawych faktów dotyczących jeszcze mniej ciekawego ustrojstwa. Nic bardziej mylnego! Obiecuję Wam, że w trakcie czytania poniższego tekstu drżeć będziecie z emocji, a co wrażliwsze damy być może osuną się nieprzytomne z krzeseł na podłogę. Oto zabieram Was w podróż do niezbadanego, zakręconego świata korkociągów.

Na początek – trochę historii. Nie, nie bójcie się, żadnych zawiłych dywagacji, gąszczu identycznych dat i tysięcy nazwisk. Przyznam szczerze, że do żadnych tego typu danych nie dotarłem. Nie martwcie się jednak, lukę taką można bez przeszkód załatać własną wyobraźnią.

Otóż korkociąg mógł wynaleźć w 1756 roku Francuz, niejaki Vrille Tire–Bouchon, syn znanego producenta win. Podwówczas do wyciągania korka używano zazwyczaj noży i zębów. Pomysłowy Vrille podpatrzył jednak...do diabła, co mógł podpatrzeć? Nieważne, coś na pewno podpatrzył i podsunęło mu to ideę korkociągu. Na początku zastosował tę metodę tylko na wąską skalę, później jednak jego wynalazek stał się popularny w całej Europie. W 1768 powstała w Molignac (południowa Francja) pierwsza ich wytwórnia (zajmująca się produkcją korkociągu do dziś).

Warto odnotować, że pierwszy korkociąg mógł (czysto hipotetycznie) przywieźć do Polski w 1774 roku Stanisław Porębowski, sekretarz jednego z francuskich magnatów. Tyle na ten temat rzecze (a raczej – mogłaby rzec) Klio.

Oddajmy zatem głos innym muzom. Wbrew temu, co zapewne zdarzyliście sobie pomyśleć, korkociąg jest przedmiotem na wskroś poetyckim i jak najbardziej nadającym się do wykorzystania w liryce. Przykłady mnożyć można tysiącami, ja jednak przytoczę Wam co piękniejsze strofy, w których pojawia się opisywany przeze mnie wynalazek.

Oto wiersz anonimowego artysty zatytułowany „Traktory miłosierdzia”:

Wtulony w reflektor katalityczny obiegu krwi,
w oczodołach umęczenia jestem jako gołąb dydaktyki
w jonowych kajdanach.
Podniesiona głowa wcale nie symbolizuje
migdałowych kłamstw korkociągu poranka


Korkociąg poranka! Jeśli jeszcze nie zachwyciła Was celność tej metafory, jesteście ślepymi na sztukę i piękno ignorantami! A oto następny liryk - „Nauka pływania”, autorstwa niejakiego Huncwota:

wyplułem konwulsyjnie na ekran te resztki
które jak korkociąg wykręciły mi się z czaszki
lewoskrętnie i w wielkim bólu

Jak korkociąg! Czaszki! Lewoskrętne! Lećmy dalej, oto „Malinowy robot czyli kryształowy mróz” Andrzeja Paluszkiewicza (?):

Korkociąg wykręca sobie lewoskrętnie oczy
a wino stygnie w upojeniu ciszy
a pisanie jest jak oddech burzy.
Jedzie mróz malinowy robot
za chwilę strzeli p i o r u n ! o b e j r z y j  s i ę !


I znów lewoskręt! I znów wykręcanie! Ach, kochani, rozpływam się.

Ale dobrze, dosyć tego. Omówiliśmy zaszczytne miejsce, które zajmuje korkociąg w poezji. Warto by zatem przejść to sfery czysto wizualnej i oddać w słowach nieco z osobliwego piękna tych niesamowitych przedmiotów.

Korkociągi bywają rożne. Niektóre przypominają baletnicę z jedną, skręconą nogą i lekko uniesionymi ramionami, inne przybierają wygląd skomplikowanych narzędzi i przywodzą na myśl raczej przybory kuchenne z wyższej półki, warto też zwrócić uwagę na wersje kieszonkowe, użyte np. w scyzorykach. Nic tak nie ciszy oka jak promienie światła odbijające się na skręconym szpikulcu, trudno też wyobrazić sobie wyższą formę przyjemności niż ta, która towarzyszy nam przy przebijaniu miękkiej struktury korka. Wobec tych faktów uznać należy za pewnego rodzaju profanację postać, w jakiej występują korkociągi w ofertach niektórych firm. Znaleźć tam możemy ludziki, pieski, małpki i foczki – co tylko dusza zapragnie. Pozostawiam jednak Waszemu sumieniu kwestie, czy godnie jest sprowadzać przedmiot tej rangi do głupawej zabaweczki.

Na koniec mojego traktatu warto byłoby przytoczyć kilka wypowiedzi znanych ludzi na temat naszego ulubionego wynalazku. Milczenie wszelkich źródeł na ten temat zmusza mnie do ponownego zaprzęgnięcia wyobraźni do pracy – poniższe wypowiedzi będą zatem fikcyjne, choć przecież tak prawdopodobne, że ich nierealność w zasadzie nie ma żadnego znaczenia.

Korkociąg znajdziemy zatem w jednym z cytatów z Kartezjusza: „Och, zgubiłem korkociąg”. Inna skrzydlata myśl wyszła z ust Charlesa de Gaulle'a, który zwrócił się do żony następującymi słowy: „Kochanie, podasz mi korkociąg?”. Wspaniały rosyjski pisarz, Michaił Bułhakow, tak pewnego razu odezwał się w jednym z moskiewskich sklepów: „Dzień dobry, są może korkociągi?”.

Postawiliśmy zatem pierwsze kroki w ciągle dotąd niezbadanej, zakręconej rzeczywistości korkociągów. Korci mnie i ciągnie do opisania wszystkich towarzyszących tej sferze aspektów. Mam jednak nadzieję, że to dopiero przyczynek do większej monografii, którą mam zamiar napisać. W najbliższym czasie, oczywiście.





PS: Odblokowuję możliwość komentowania. Tylko dla kont Google'a.

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Dagerotyp



Światło w przedziale co jakiś czas gaśnie i twarz siedzącej naprzeciw mnie kobiety co rusz osuwa się w ciemność. Trwa to kilka sekund. W mroku widzę tylko, jak podnosi głowę znad książki – zapewne wpatruje się niecierpliwie w zepsutą świetlówkę. Po chwili jasność wraca i moja towarzyszka podróży wraca do lektury.
Staram się niepostrzeżenie oderwać delikatną powłokę dziewczyny od rzeczywistości, nadać jej odpowiedni odcień i zamknąć raz na zawsze w słowach. Wpatrując się w skupioną twarz zastanawiam się, co wziąć, a co pozostawić.

Pominę z pewnością kilka niedoskonałości jej bladej cery (zupełnie niepotrzebnych), lekko skrzywiony grymas twarzy i źle nałożony makijaż. Nie przeniosę też tytułu książki – jakiegoś tandetnego romansidła – a włożę jej w dłoń krótkie opowiadanie, nabokovski „Nabór”.

Rozmyję w opisie granatową spódnicę i białą bluzkę, umieszczając jedynie zwięzłą wzmiankę o błękitnej, zwiewnej sukience (zabieg ten będzie wymagał usunięcia zza okna lśniącego śniegiem zimowego zmierzchu i zastąpienia go ciemnością letniej nocy, ale to nic). Ustawię zaś ostrość na twarz: niebieskie (nieco rozjaśnione) oczy i uśmiechające się co jakiś czas usta.

Odmówię miejsca w przedziale młodemu, ogolonemu na jeża jegomościowi, który ze swoją nijakością wydaje się kompozycyjnie bezużyteczny. Babci, siedzącej koło niebieskookiej, odbiorę gazetę popołudniową i delikatnie złożę w jej pomarszczonych dłoniach najbardziej babciny atrybut – prolog do robionego na drutach szaliczka.

Konduktora, który właśnie wsunął do środka przedziału swą konduktorską twarz, nauczę dobrych manier. Przyciszę trzask towarzyszący rozsuwaniu oszklonych drzwi. Zastąpię jego kanciastą w formie ”kontrolę biletów, dobry wieczór” bardziej ludzkim „witam, bileciki były już sprawdzane?”. Odpowiedź – zbiorowy pomruk - przekształcę w wypowiedziane z uśmiechem „tak” dziewczyny.

Z kilku zaś przypadkowych, pozbawionych wyrazu i znaczenia kontaktów wzrokowych z nieznajomą utkam sieć uśmiechów i przelotnych spojrzeń. I oczywiście przedłużę nieco wypływającą z zepsutej świetlówki ciemność, by pozwolić tajemnicy na jej tajemnicze działanie.

I nagle, w połowie aktu tworzenia, dziewczyna niespodziewanie wstaje z miejsca. Moja wyobraźnia nie jest w stanie za nią nadążyć. Rozpływa się w powietrzu błękitna sukienka, opowiadanie trzymane w dłoni znów staje się tanim romansidłem. Przy drzwiach materializuje się bezbarwny jegomość, a śnieg tryumfalnie powraca na należne mu miejsce za oknem. Jedynie babcina robótka, która zdążyła się niepostrzeżenie przystroić w szaty rzeczywistości, nadal tkwi tam, gdzie ją pozostawiłem.

Niebieskooka sięga na półkę po bagaż. Dalej wszystko dzieje się szybko – nakłada płaszcz i wychodzi, pozostawiając po sobie zapach tanich perfum i pożegnalne „dobranoc”. Znika w mrocznej czeluści pochłaniającej ludzi, których właśnie widzieliśmy po raz ostatni. Ale ja już uwieczniłem ją, niczym na dagerotypie, gdzieś pomiędzy światłem w przedziale a ostatnią kropką.





(Panią w niebieskiej sukience pożyczyłem z obrazu Cézanne'a, może się nie obrazi)

środa, 13 stycznia 2010

Wariatka


Zawsze marzyłem o wariatce. Zawsze. Zupełnie nienormalnej, zwariowanej wariatce. Kimś, kto patrzy na świat przez okulary swojego obłędu i w żaden sposób nie dostrzega brzydoty tego świata. Oczywiście mam na myśli przyjaciółkę w osobie takiego postrzeleńca, stały związek z kimś takim sprowadziłby szaleństwo do rutyny.

Marzenia, wbrew temu, co sądzą ci paskudni paszkwilanci, spełniają się. Poznałem moją Lily w sierpniowe popołudnie. Szedłem właśnie do pracy, gdy ujrzałem jej kochaną postać. Stała przy miejskiej fontannie, ubrana w długą, srebrzystą spódnicę, zwiewną, jedwabną koszulę i jaskrawofioletowy płaszcz zwisający jej do ramion.
- Dzień dobry, panu – powiedziała, gdy tylko mnie zobaczyła – Nazywam się Lily. Jestem tą… No, sam pan wie, z pana marzeń.
- Wariatką – wypaliłem głupio i od razu poczułem się jak kretyn. Zapewne zauważyła moje zmieszanie i odezwała się znowu:
- Ależ proszę się nie przejmować. Ja naprawdę jestem tą, no…
- Wariatką.
- No właśnie. Pójdziemy gdzieś?
- Do parku?
- No, na przykład.

Poszliśmy więc do parku. Całą drogą nie odezwała się do mnie niemal ani słowem. Była niemal mojego wzrostu. Wyglądała także na równą mi wiekiem. Nie przyglądałem się jej jednak zbyt pilnie, dziwnie rozanielony całą tą sytuacją.
Gdy doszliśmy na miejsce, siedliśmy na ławce.
- Dlaczego marzył pan akurat o…? – zapytała.
- Nie wiem, proszę pani. Nie miała pani nigdy marzeń, których nie da się uzasadnić?
Zastanowiła się chwilę, po czym odparła:
- W zasadzie miałam. Marzyłam o panu.
- Dlaczego marzyła pani akurat o mnie?
- Nie wiem, proszę pana.

Milczeliśmy przez jakiś czas. Miałem sposobność przyjrzeć się dobrze jej twarzy. Miała lekko dziecinne rysy, jej wielkie, niebieskie oczy patrzyły na mnie z jakąś nieuchwytną, nieobecną anielskością. Słowem – wariatka. Długie, falowane blond włosy wzmacniały to wrażenie.
- Myślę, że nie musimy mówić sobie per pan i pani. – odezwała się po chwili – W końcu jesteśmy przyjaciółmi.
- Ma pani rację – odrzekłem, po czym poprawiłem się – Masz absolutną rację, Lily.
- Tak, ja jestem Lily. A ty?
Podałem jej swoje imię. Uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
- Idealnie.

Nasze pierwsze spotkanie dobiegło końca. Nie widziałem jej potem przez tydzień. Chciałbym zastrzec, że nie był to tydzień spędzony na tęsknym wyczekiwaniu. Co to, to nie! Wariatka zrobiła na mnie duże wrażenie, nie czułem jednak skłonny do wzdychania i płaczu wtedy, gdy nie dane mi było jej widzieć. To była przyjaźń, nie kochanie.
Zobaczyłem ją po siedmiu dniach. Tym razem karmiła gołębie na skwerku nieopodal rynku. Początkowo nie zwróciła na mnie uwagi. Dopiero gdy podszedłem na kilka kroków, odwróciła głowę, spojrzała mi w oczy i rzekła z wyrzutem:
- Nie zachowujesz się jak prawdziwy przyjaciel!
Poczułem się zupełnie zbity z tropu. O co jej chodzi? Po chwili jednak usłyszałem podszept rozsądku: przecież to świr.
- Czemu uważasz, że nie zachowuję się jak prawdziwy przyjaciel? – zapytałem grzecznie i spokojnie.
- Bo nie było cię przy mnie, gdy byłeś mi potrzebny – odparła, nieco wycofując się z agresywnego tonu.
- Skąd mogłem wiedzieć, że byłem ci potrzebny?
- Przyjaciel zawsze wie, kiedy jest potrzebny.
- No cóż, przepraszam.

Nagle jej twarz rozchmurzyła się i już zupełnie wesoło powiedziała:
- Nie ma sprawy. Ale pomożesz mi teraz, skoro już wiesz?
- Jasne. W czym rzecz?
- Zakochałam się – wypaliła, lekko się rumieniąc.
Zarumieniłem się lekko: o nie, czyżby chodziło o mnie?
- Nie, nie chodzi o ciebie, głuptasie – zganiła mnie wesoło – Zakochałam się w kimś innym.
Uff.
- W kim?
- W Piotrusiu Panu.
A więc to naprawdę jest wariatka.
- I nie m a to żadnego związku z tym, że jestem tą, no wiesz…
- Wariatką. Czy aby na pewno?
- Obrażasz mnie – nagle się zasępiła, opuściła głowę i skryła ją w ramionach. – Tak się nie zachowuje prawdziwy przyjaciel.
- Przepraszam.
- No dobrze. Wybaczam. To naprawdę nie ma nic wspólnego z tym, tam, no… On jest prawdziwy. Nie wymyśliłam go sobie.
Jasne, wymyślił go niejaki James Barry, kochana wariatko – pomyślałem sobie.
- I nie chodzi mi o tego Piotrusia z książki, przyjacielu. Mój jest prawdziwy, nie papierowy. Ma dwadzieścia trzy lata, pracuje w magazynie, kocha mnie, a jego śmiertelnym wrogiem jest Kapitan Hak.
Zupełnie nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
- Jeśli cię kocha, to w czym problem? – wymyśliłem w końcu.
- Jak to, w czym? Jestem zakochana. To wystarczający problem.
- Rzeczywiście. Jak zatem mogę Ci pomóc?
- Posiedź przy mnie.

Siedziałem wtedy przy niej kilka dobrych godzin. Zaniepokoiła mnie pewna myśl: Magazynier, dwadzieścia trzy lata, podaje się za postać z bajki. Jeśli sam nie jest wariatem, może chce skrzywdzić tego mojego anioła? Ona jest absolutnie naiwna. Nie, muszę to sprawdzić.
Zaproponowałem, byśmy spotkali się we trójkę. Ja, ona i on, Piotruś Pan. Zgodziła się. Czas i miejsce spotkania wyznaczyła na dzień następny, o piętnastej, w barze przy magazynach miejskich.

Czekałem na to spotkanie z silnym niepokojem. A co, jeśli jej kochany okaże się zwyrodniałym zboczeńcem, wykorzystującym biedną, chorą dziewczynę? No cóż, jeśli tak jest, na pewno nie zgodzi się mnie poznać. W głębi ducha jednak przeczuwałem, że nie ma się czego bać.
O trzeciej stawiłem się, ubrany w swój najlepszy wyjściowy garnitur, pod umówionym lokalem. Wyglądał on raczej na podrzędną knajpę, niż restaurację z prawdziwego zdarzenia, ale uznałem, że przeboleję.

Nie musiałem długo czekać. Pojawili się oboje, z pięciominutowym opóźnieniem, które usprawiedliwiali spóźnionym zegarkiem.
Piotruś Pan, co stwierdziłem z pewnym zdziwieniem i rozczarowaniem, w istocie był Piotrusiem Panem. Stał oto przede mną młodzieniec, przystrojony w zielone wdzianko i zielony, spiczasty kapelusik z czerwonym piórkiem.
Udałem, że nie robi to na mnie żadnego wrażenia i zaproponowałem:
- Może wejdziemy do środka?
- Oczywiście – odparli niemal jednogłośnie.
Warto odnotować, że Lily była ubrana inaczej niż poprzednio. Fioletowy płaszcz zastąpiła czerwonym, a srebrzystą spódnicę wymieniła na jaskrawozieloną.

Wnętrze baru prezentowało się niewiele lepiej niż jego zewnętrze. Było jednak przynajmniej czysto. Zasiedliśmy przy małym stoliku. Każdy zamówił to, co chciał – ja whisky, Piotruś sok z gumijagód, a Lily ambrozję. Nie muszę dodawać, że tylko moje zamówienie zostało zrealizowane.
- Lily dużo mi o panu opowiadała – odezwał się jako pierwszy Piotruś.
- To miło. Panu też nie szczędziła komplementów.
- Przyjaciel Lily jest moim przyjacielem. Mówmy sobie na ty.
- Dobrze. Mam do ciebie kilka pytań, mogę je zadać?
- Oczywiście.
- Kochasz ą?
- Oczywiście.
- Będziesz się nią opiekował, jak należy?
- Oczywiście.
Uspokoił mnie szczery ton jego wypowiedzi. Pozostało mi zadać ostatnie, najtrudniejsze pytanie.
- Czemu zgrywasz wariata i chodzisz w tym kretyńskim, zielonym wdzianku i udajesz postać z bajki?
Oczekiwałem eksplozji. Ta jednak nie nadeszła. Piotruś, uśmiechając się wesoło, odparł:
- Widzę, że czegoś nie rozumiesz. Ja jestem Piotrusiem Panem.
- Oczywiście. Czy to ma związek z tym, że jesteś tym, no…
- Wariatem? Pewnie tak. Czy to wszystko?
- Oczywiście.

Ucieszyło mnie to spotkanie. Dobrali się jak w korcu maku. Dziwiło mnie tylko to, że takiego dziwaka zatrudniono w magazynie. Przy następnej okazji zapytałem go o to, co może nie było zbyt eleganckie.
- Och, to magazyn zabawek – odparł, uśmiechając się jak zwykle.

Widywałem się z nimi często. Czasami z obojgiem, czasem z samą Lily. Muszę przyznać, że marzenie spełniło się w stu procentach. Dokładnie o takiej wariatce śniłem całe życie. Była najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek miałem.
W końcu stało się to, co nieuniknione. Kilka miesięcy po tamtych wydarzeniach przyszedł do mnie list w ozdobnej kopercie. Zawierał to, co zazwyczaj zawierają listy w ozdobnych kopertach. Był tam jakiś urywek z wiersza, moje nazwisko, data, godzina oraz miejsce planowanego ślubu. Podpisano: Lily i Piotruś Pan. Nareszcie!

Nie mogłem doczekać się uroczystości. Kupiłem na tę okoliczność nowy garnitur, w sklepie RTV wybrałem i nabyłem najlepszy telewizor, na jaki było mnie stać. I w końcu się doczekałem.

Pamiętam jak dziś. Moja droga przyjaciółka w srebrzystej sukni ślubnej, jej wybranek w wyjściowym wdzianku Piotrusia Pana ( w tonacji nieco ciemniejszej zieleni i z białym piórkiem zamiast czerwonego). Stali przede mną, patrząc sobie głęboko w oczy. Prawdę mówiąc byłem jedynym gościem na ich ślubie, reszta osób wypełniających kościół pojawiła się tam z przypadku. Nawet na drugiego świadka wybrano kościelnego.
W końcu powiedzieli sobie tak, pan młody pocałował pannę młodą, a ja wyszedłem na zewnątrz, by przysposobić się do sypania ryżu. Gdy obydwoje przestąpili próg świątyni, a suknia Lily zaiskrzyła się pod złocistymi promieniami zachodzącego słońca, stała się największa tragedia mojego życia.

Niczego, co nastąpiło potem, nie jestem do końca pewien. Pamiętam jednak, że wyszedł zza rogu kościoła, ze szpadą u boku i nienawiścią w oczach. Długa, zwichrzona czarna broda nadawała jego twarzy zupełnie nierealny charakter.
Piotruś jakby przeczuł jego obecność. Odwrócił się w tamtą stronę, a wraz z nim odwróciła się i Lily.
- Zatem znów się widzimy – powiedział, blednąc.
- Nie mów, że się tego nie spodziewałeś – odparł tamten, cedząc każde słowo przez zęby – Każda bajka tak się kończy. Zawsze.
Na twarzy Piotrusia pojawił się uśmiech bezbrzeżnego smutku. Tak, wtedy odkryłem, że uśmiech może być smutny.
- Spodziewałem się tego. Tylko… Nie teraz.
Nienawiść w oczach obcego zniknęła w jednej chwili.
- To głupie, nie?
- Najgłupsze.
- Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałbym iść teraz obok was jako świadek. I rozpłynąć się w błogiej mgiełce szczęśliwego zakończenia.
- Może następnym finał będzie inny?
- Wierzysz w to?
Piotruś nie odpowiedział nic. Cała ta scena wydawała się zupełnie wyrwana z rzeczywistości, nie było już kościoła, znikła ulica, wszystko wokół straciło jakiekolwiek pozory realizmu. Staliśmy tam tylko my – ja i oni.
- Jakie to dziwne… – wyszeptała wariatka, która zdawała się nie uczestniczyć w tym wydarzeniu.
- Nie przedłużajmy – odezwał się w końcu pan młody. – Niech się stanie, co się musi stać.
- Dobrze – odparł obcy dobywając szpady.
Wszystko trwało ułamek sekundy. Pozłocone poświatą ostrze zalśniło w powietrzu i ciemna zieleń, a po chwili błyszczące srebro sukni zgasły przytłoczone czerwienią krwi. Ujrzałem jeszcze zakrzywiony hak zamiast dłoni u obcego, nim rozpłynął się on w powietrzu.
Białe piórko powoli opadało na ziemię.

Nie dajcie się jednak zwieść pozorom, moi mili. Nie był to żaden Kapitan Hak. Wariatkę i Piotrusia zabił – i ciągle zabija – mój przerażający, urągający słowom i myślom brak wyobraźni.






[1. Notka napisana między innymi po to, by pewna Katarzyna uznała w końcu, że jestem głupi.
2. Będę teraz pisał rzadziej, ale lepiej - mam nadzieję.]