środa, 23 grudnia 2009

Pożegnanie jesieni

Bohater jednego z opowiadań Nabokova, rozwikławszy przez przypadek zagadkę istnienia, wariuje.

W przeciwieństwie do niego, Pan Metaferejn nie zauważył u siebie najmniejszych choćby objawów szaleństwa. Nie ślini się, nie wydaje dziwnych dźwięków, wyraża się w miarę logicznie. Nie ma halucynacji i urojeń. Wygląda na absolutnie zdrowego człowieka. Dziwny to stan w przypadku kogoś, kto podobnie jak postać ze wspomnianego opowiadania poznał wszystkie tajemnice egzystencji.

Dokonał tego jednak nie przez przypadek. Rozwiązanie było wynikiem długich przemyśleń, badań, obserwacji i owocem niezliczonej liczy lektur, z których każda nieznacznie zbliżała go do osiągnięcia celu. Proces był powolny, żmudny. Pan Metaferejn nieraz miał ochotę rzucić to wszystko w cholerę. Po wielu latach poszukiwań miał w głowie tylko dziwną mozaikę, tysiące rozsypanych i niepowiązanych ze sobą elementów. Całość niespodziewanie połączyła się w jedno pewnego październikowego wieczoru, gdy w niewielkiej wiosce pod Uteną po raz pierwszy i zapewne ostatni rozegrał zwycięską partię szachów.

Nie warto wnikać, jak to się stało. Pan Metaferejn sam tego nie wie i wiedzieć nie chce. Wystarcza mu świadomość, że osiągnął zamierzony cel.

O ile tak często przejmujemy się losem nieboraków szukających swojego miejsca w świecie, poświęcamy im całe dzieła sztuki, o tyle nikt chyba nie współczuje ludziom, którzy odkryli wszystko, co było do odkrycia. Wydaje się nam zapewne, że można im tylko zazdrościć. O niesłuszności takiego poglądu przekonał się na własnej skórze nasz bohater. Choć w jednej chwili zrozumiał świat, radość nie trwała długo.

Okazało się bowiem, że rozwikłana zagadka stała się po prostu nudna. Życie pozbawione uroku tajemnicy i przejrzane na wskroś straciło na jakiś czas jakikolwiek urok. Idąc do szkoły Metaferejn mógł już tylko zastanawiać się, co zje dziś na obiad albo jakie pytania padną na sprawdzianie z matematyki. Rozważania filozoficzne zaś miały w tym momencie sens równy wymyślaniu na nowo twierdzenia Pitagorasa.

Obecnie znajduje się w stanie stagnacji. Znalazł sobie nową, tymczasową rozrywkę: zadaje sobie i rozwiązuje na co dzień rozmaite małe zagadki w stylu: co jest za rogiem? W myślach koloryzuje rzeczywistość, zamieniając pana stojącego przed nim w kolejce w wybitnego szwedzkiego skrzypka. Wyznacza sobie cele i pasje, postanawiając poznać i sfotografować wszystkie gatunki motyli fruwające po jego ukochanym bagnie. Tak naprawdę jednak ciągle ma cichą nadzieję, że znajdzie się w końcu jakaś większa tajemnica, której dotąd nie odkrył.

A zanim ją znajdzie, ja postanowiłem zawiesić na czas jakiś prowadzenie bloga. Nie jestem w stanie znaleźć czegoś, co warte by było opisania, trudno też w obecnym stanie zająć się roztrząsaniem rozmaitych egzystencjalnych kwestii – jeszcze, nie daj Boże, odkrylibyście to, co odkrył Pan Metaferejn i świat stałby się obrzydliwie nudny.

A tak na poważnie - zauważyłem, że gdzieś mniej więcej od notki o szopie (a może już od Rogucizmu, który uważam jakoś za swój najlepszy tekst tutaj) mocno obniżam loty, ostatnie wypowiedzi zaś mogę już śmiało uznać za kompletną porażkę. Dlatego więc, aby zapobiec dalszej autodegradacji, na jakiś czas kończę z pisaniem. Mógłbym w zasadzie zmienić tematykę i zająć się opisywaniem codziennych przeżyć. Takie zapiski mają jednak racje bytu wtedy, gdy przedstawiają bądź to proces zmian na lepsze, bądź to powolne staczanie się autora. W innym razie stanowią tylko pamiętnikarski bełkot pozbawiony motywu przewodniego. A że pierwszy przypadek został już świetnie opisany przez Augustyna w „Wyznaniach”, a o drugim poczytać możecie sobie na... no, gdzieś możecie, to ja nie będę się powtarzał.

No, nie płakać mi tu tylko. Miesiąc - dwa i wracam.

środa, 16 grudnia 2009

Historia pewnej idei

Pierwsze wzmianki o niej pojawiają się już w mitologii greckiej. Autorzy tych opowieści co jakiś czas przedstawiają ją jako atrybut jakiegoś bóstwa, czynią to jednak rzadko i jakby niechętnie. W istnienie Zeusa, Ateny i Hefajstosa naiwny Grek był w stanie uwierzyć, jej realność jednak tak bardzo urągała zasadom zdrowego rozsądku, że co mędrsi filozofowie pukali się w czoło i mówili: bujda. Nie mieściła się nawet w platońskiej sferze idei. Bardziej racjonalny Rzym omal nie sprawił jej zatracenia w mrokach historii.

Z czeluści zapomnienia wyrwał ją jednak sam Tomasz z Akwinu. Narażając się na krytykę i oburzenie stwierdził, że istnienia jej można dowieść rozumowo. Skonstruował także, obok słynnych pięciu dróg poznania Boga, trzy drogi dojścia do prawdy o niej. Choć czas zatarł treść tych rozważań, Akwinicie udało się przywrócić tę ideę świadomości jemu współczesnych.

W średniowieczu była traktowana różnie. Choć Kościół nie wydał w tej sprawie żadnej potępiającej bulli, zajmowanie się nią mogło sprowadzić na śmiałka liczne niewyjaśnione dotąd wypadki. I tak na przykład książę Turyngii zginął w niewyjaśnionych okolicznościach po ogłoszeniu rozprawy na ten temat, a kardynał znany jako Alois z Genui został przez nieznanych sprawców utopiony w rzymskiej studni. Niektórzy wiążą tę śmierć z jego studiami nad tym tajemniczym zagadnieniem.

Oświecenie przyniosło jej złote czasy. Nawiązania można znaleźć w kilku obrazach słynnego Leonarda, pewne kręgi znawców literatury uważają, że Laura Petrarki to tak naprawdę jej personifikacja. Umberto Eco wielokrotnie podkreślał, że gdyby nie ona, dorobek artystyczny Michała Anioła byłby dziś znacznie uboższy. Także w Polsce pojawia się gdzieniegdzie – choćby w kilku fraszkach Kochanowskiego czy w ostatnich utworach Reja.

W Baroku idea ta rozwinęła się jeszcze bardziej. Sęp Sarzyński, Rubens, a nawet Vivaldi i Bach uwiecznili ją w swoich dziełach. Złośliwi twierdzą nawet, że genialny Antonio to właśnie ją miał na myśli, tworząc swoją słynną Wiosnę.

Jeśli te dwie epoki określimy jako rozkwit tego motywu, to Oświecenie niestety nazwać trzeba schyłkiem. Niemal wszyscy ówcześni filozofowie (poza Kantem) uznali ją za przejaw „najgłębszej ciemnoty w długiej historii ludzkości”, jak pisał Voltaire do przyjaciela. Dalej stwierdził także: „naszym celem powinno być bezwzględne wyrugowanie tego nonsensu z kultury, sztuki i filozofii. Uwłacza on rozumowi, uwłacza człowiekowi i godzi w jego przyrodzone prawo do racjonalnego i niezależnego myślenia”. Tyle Voltaire. Kant odnosił się do niej ze znacznie mniejszym krytycyzmem: „Nie mogę się zgodzić z innymi myślicielami, widzącymi w tej idei tylko zło wcielone. Mimo wszystko coś w tym jest. Nie potrafię tylko powiedzieć, co”.

Romantyzm przyniósł odwilż i zaczęto znów powoli do niej powracać. Tak naprawdę jednak swoją drugą młodość przeżyła w ekstatycznej twórczości modernistów. Wielbiono ją jako drogę ucieczki od płytkiego, filisterskiego świata. Wielbił ją więc Rimbaud, opiewał Verlaine, wychwalali Przybyszewski i Tetmajer. Uważa się, że przynajmniej kilkanaście utworów Erika Satie nawiązuje do niej mniej lub bardziej bezpośrednio. A potem – cały wiek ciszy, jeśli nie liczyć kilku krótkich wierszy Herberta, które jednak nie ukazują jej w zbyt różowym świetle.

I oto nadeszła ta wielka chwila, gdy jedna z najbardziej zagadkowych idei ludzkości leży zmaterializowana przede mną. Voltaire się mylił.

Komórka Kostka istnieje naprawdę.




(ale wszystkie fakty i cytaty zostały oczywiście zmyślone)

środa, 9 grudnia 2009

Dziadek Przypadek, czyli przypowiastka nihilistyczna



Tik. Pierwiastek z trzech silnia razy logarytm przy podstawie 498 z 4546. Tak. Podzielić przez trzydzieści razy cosinus alfa razy wariacja bez powtórzeń. Tik. Dwanaście razy trzy. Tak. Już prawie, już momencik. Tak. Cholera, błąd...
- Sorze, zrobiłem! – Miłość usłyszała zza pleców ohydny głos Dziadka Przypadka.
- Zapraszam do tablicy – odparł profesor.
Znowu był pierwszy. Zawsze był pierwszy. Zawsze rozwiązywał zadania z Sensu Istnienia przed Miłością. To znaczy w ogóle potrafił je rozwiązać. I to błyskawicznie. Ona siedziała nad wzorkami kilka godzin i zawsze wychodziła jej sprzeczność.
Przypadek szybko pokrył tablicę swoimi hieroglifami. Kreda stukała co chwile w zieloną powierzchnie. Stuk, stuk, szur szur , brzdęknięcie o blaszana listewkę. Wynik: S(ż) = 0.
- Ocena celująca – powiedział profesor.
Dzwonek.

Miłość spakowała książki i naburmuszona wyszła z sali. Koniec na dziś. Przecięła wielki hall Uniwersaltetu i wyszła na zewnątrz. Słońce oślepiło ją na moment. Gdy odzyskała zdolność widzenia, oczom jej ukazał się straszny widok: na środku szosy biegnącej przed budynkiem uczelni siedział mały, śliczny biały kotek. Miał prawdopodobnie złamaną łapkę. Nim nasz bohaterka zdołała głębiej rozważyć tę sytuację, zza rogu wyjechał czarny motocykl Dziadka Przypadka.
Podjęła natychmiastową decyzję. Rzuciła torbę i pędem ruszyła w stronę zwierzaka. Muszę go uratować – myślała w duchu. Warkot motoru był coraz bliższy. Gdy wbiegła na szosę, stawał się ogłuszający. Jeszcze cztery kroki, jeszcze trzy. Dwa.
Huk silnika, cichy plask. Krew kotka rozbryzgał się na wszystkie strony. Miłość z przerażeniem zauważyła strzępy kociego mózgu na białej spódnicy.
Tym razem miała pecha. Motocyklista odwrócił się. Zdążyła uchwycić jeszcze jego jadowity uśmiech, nim zniknął za zakrętem.

Cóż za parszywy dzień! Nie, nie poddam się – zmotywowała się Miłość. Jeszcze dziś dopnę swego.
Ruszyła w dół ulicą. Nie minęło wiele czasu, gdy ujrzała uroczą parę spacerującą w cieniu rosnących przy drodze lip. Tak, to było to. Trzymali się za ręce, patrzyli sobie w oczy. To jest SZCZĘŚCIE. Niech się schowa ten cały Przypadek. On nigdy nie potrafił obdarzyć kogoś czymś tak niesamowitym. Nigdy.
Niespodziewanie zawiał wiatr. Miłość zauważyła niewielki świstek papieru, który podmuch przerzucił z przeciwnej strony ulicy na tę, po której szli narzeczeni. Mężczyzna schylił się, podniósł go... i zawył z uciechy.
- Haaaaaaa! Czy wiesz, co to jest? Cóż za traf, co za szczęście! Kupon Lotka!
- No i co z tego? – zapytała zdziwiona kobieta.
- 15 89 68 29 18 22! To wczorajszy wynik Multilotka. Jestem bogaty, rozumiesz, bogaty!
Zaczął tańczyć na środku ulicy i śpiewać „If I were a rich man”.
Znowu wygrałeś, Przypadek – pomyślała Miłość zrezygnowana. Dobrze wiedziała, jak to się skończy. On zostanie milionerem i szybko znajdzie sobie inną. Ładniejszą i w ogóle.

Nic, tylko rzucić się z mostu – pomyślała nasza bohaterka, wpatrując się w mętne wody rzeczki Pantarei. We wszystkim jest lepszy. Obliczy sens życia, rozjedzie kotka, podaruje komuś dwadzieścia milionów. A co ja bidna mogę?
- Oj, możesz, możesz – obok niej niespodzianie zmaterializował się Dziadek Przypadek. Podpierając się na lasce z rączką w kształcie głowy pudla, wpatrywał się w nią z uśmiechem.
- Co niby? – odparła zaskoczona.
- Widzisz, gdyby nie ty, nie miałbym nawet komu podrzucać kuponów totka.

sobota, 5 grudnia 2009

Zachwyt

Po dzisiejszym występie Anny Teliczan już chyba nigdy nic nie będzie mnie w stanie zachwycić.

wtorek, 1 grudnia 2009

Piękna a bestia

Blog powinien spełniać funkcję edukacyjną. Postanowiłem zatem spełnić to zadanie i przekazać Wam wiedzę na temat, o którym nie macie zielonego pojęcia. Stwierdziłem to z przykrością, gdy po raz wtóry zarzuciliście mi ewidentny brak gustu. Tak, tak, dziś porozmawiamy o urodzie płci pięknej.

Brat uważa mnie za turpistę, siostra z politowaniem kiwa głową. Gdy koleżance Sylwii powiem, że w obrębie szkolnych murów pojawiła się jakaś wyjątkowa piękność, ta stwierdza: „znając ciebie – na pewno jest brzydka”. A gdy ją zobaczy, dodaje: „no, nie zawiodłeś mnie”. Komentarzy koleżanki Agaty wolałbym z litości nie przytaczać, ale pod adresem wysoko cenionych przeze mnie uroczych dam padają określenia w stylu „kaprawe oczka”, lub sformułowania „mam nadzieję, że nie uważasz mnie za ładną” [ w domyśle- bo oznaczałoby to, że jest brzydka, ha ha ha, bardzo zabawne!]. Kolega Patryk moją negatywną opinię o Ewie Farnej kwituje wybuchem oburzenia.

A wszystko dlatego, że się nie znacie.

Nie wiem, gdzie staliście w kolejce, gdy Pan Bóg rozdawał oczy i zmysł estetyczny. Nie potrafię pojąć, co widzicie w pospolitych, amerykańskich szczękach rozmaitych wokalistek. Co pociąga Was w aktorkach, na których twarzach widać odciśnięte piętno pługa, radła i dziesięciu tysięcy lat pracy na roli (to WCALE nie jest aluzja do Keiry Knightley)? Zdaje mi się jednak, że nie jest to do końca Wasza wina. Może za dużo naoglądaliście się imperialistycznej propagandy, która w sferze piękna proponuje wzorzec „szczena-jak-Clint-Eastwood”?

Nie martwcie się, postanowiłem wyrwać Was ze szponów tego bezguścia. Zaproponuję Wam wspaniały wynalazek – skalę niejakiego Hansa K., która pomoże Wam w ocenie urody kobiet ( i nie tylko). Stosując się do niej bez problemu odróżnicie piękno od brzydoty i w końcu porzucicie ciemne herezje i mity dotyczące rzekomego wdzięku czesko-polskich piosenkarek popow.... tfu, rockowych.
Skala ta ma dziesięć punktów. Im jest ich więcej, tym ładniejszy jest mierzony obiekt.

O przedziale 1 – 3 powiem Wam niewiele, gdyż nie jestem zoologiem.

Do czwórki bez kija się nie podchodzi, piątka jest natomiast momentem, w którym na przedmiot pomiaru da się spojrzeć bez odwracania. Pojawiają się pierwsze cechy charakterystyczne dla Jedynego Słusznego Kanonu Piękna – skóra przybiera nieco mniej ciemnobrązowy odcień, kości policzkowe dają się jako tako zauważyć, a włosy z oksyblondu przechodzą w blond jasny. Piątka stanowi największą część populacji.

Na szóstkę patrzy się już nawet z pewną przyjemnością (przy czym przyjemność ta jest porównywalna do doznania, jakie czuje się patrząc np. na nowy czajnik). Cera przybiera kolor naturalnego beżu. Siódemka jest już rzadkością. Cechuje ją już pewnego rodzaju uroda. Twarz staje się bardziej podłużna, skóra bledsza, pojawiają się także pierwsze piegi. Oczy nie opuszczają jeszcze barwy miodu, ale już niebawem i ta usterka zostanie naprawiona. Kości policzkowe nie są wydatne, ale znajdują się na dobrej ku temu drodze.

Ósemka. No, panowie, czapki z głów, oto kobieta bardzo ładna. Blada, o pociągłej twarzy, piegowata. Włosy – brąz powoli wpadający w lekko rudy odcień. Policzki nie przywodzą co prawda na myśl chomika, ale osiągają pułap wystarczający.
Istnienia dziewiątek w naturze nie stwierdzono, od poprzedniej cyfr różnią się jednak kolorem oczu – stają się stalowo błękitne.

Dziesiątka zaś to Agata Buzek we własnej osobie.

Rzecz jasna jest to tylko jeden z możliwych wzorców. Zdarza się, że piękność będzie jasną blondynką (Norweżki, nic więcej mówić nie trzeba) lub kruczoczarną szatynką. Bladolicość jednak wraz z wydatnymi kośćmi policzka należą do niezmiennych wymogów każdego szanującego siebie estety (czyli mnie). Nie jestem też oczywiście człowiekiem patrzącym wyłącznie na zewnętrzną powłokę, która przecież przeminie z czasem. O wiele ważniejsze jest wnętrze. Wszak nawet najbardziej urodziwa dama jest niczym bez sprawnie działającej trzustki.

sobota, 28 listopada 2009

Canis lupus respondi


"Cała wiedza, suma wszystkich pytań i wszystkich odpowiedzi zawarta jest w psie".

(Franz Kafka)


Tak, też byłem w szoku gdy pierwszy raz usłyszałem te słowa. Jeśli są prawdą - wszelkie odwieczne poszukiwania sensu świata, życia, próby znalezienia odpowiedzi na pytania "czym jest miłość?", "czy jest coś po śmierci?" musiały zakończyć się porażką. Od wieków bowiem ludzie szukali tej wiedzy w religii i sztuce. A tam, jak już wiadomo, nie ma właściwego rozwiązania.

Stałem się zatem pierwszym, który spróbował odnaleźć Prawdę w osobie swojego psa.

Imię - Jakub, niemal dziewięcioletni, półrodowodowy terier walijski. Maść - podpalana. Szczepiony na wszystko poza wścieklizną. Głupi jak cholera. Nad wyraz uroczy.

Siadam zatem na krześle przed jego fotelem (tak, mój pies ma swój własny fotel), na którym osobnik ten śpi snem sprawiedliwego. Przygotowałem formularz zawierający pytania. Eksperyment będzie polegał na zadawaniu ich po kolei mojemu drogiemu przyjacielowi. Wszelkie przejawy odpowiedzi będę skrzętnie notował. Zatem - do roboty.

1. Kuba, co jest sensem życia?

Pies mruczy coś niewyraźnie i przewraca się z boku na bok.
2. Czym jest miłość?
Otwiera oczy, podnosi łeb i patrzy się w moją stronę.
3. Czym jest Prawda?
Zeskakuje z legowiska, przeciąga się cicho mrucząc.
4. Być czy nie być?
Leniwie rusza w stronę kuchni.
5. Komu bije dzwon?
Zagląda do miski.

Czyżby jednak nic nie wiedział?

6. Ile diabłów mieści się na łebku od szpilki?

Wyjmuje kawałek kiełbasy.
7. Co było pierwsze - jajko czy kura?
Zjada go.
8. Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?
Wyjmuje następny kawałek kiełbasy.
9. Quo Vadis?
Zjada go.
To do niczego nie prowadzi!
10. Kto poprowadzi następna galę boksu zawodowego?
Unosi łeb, patrzy na mnie z politowaniem i odpowiada: no jasne, że Ibisz.

środa, 18 listopada 2009

Evviva l'arte!


Chcieliście kiedyś stworzyć coś, co zapewni Wam nieśmiertelność? Marzyliście o dołączeniu do szeregu wielkich artystów, od Fidiasza do Majki Jeżowskiej? Myślicie, że brak wam do tego talentu? Gwarantuję Wam, że jesteście w błędzie. Dziś stworzymy razem dzieło, które przetrwa pokolenia i wpisze się na zawsze w kanon światowego dorobku kulturowego. Jako że sztuka nowoczesna daje nam ogromne pole działania, postanowiłem przyjrzeć się jej dokładnie by dowiedzieć się, co jest dziś wyznacznikiem Piękna.

By lepiej zapoznać się z bieżącymi trendami, zabrałem siostrze egzemplarz wspaniałego czasopisma Art. & Buisness. Zawiera ono ni mniej, ni więcej tylko recenzje rozmaitych wystaw, pokazów i innych wydarzeń artystycznych, tworząc niejako portret współczesnych osiągnięć kultury. Omówię na tej podstawie poszczególne cechy, jakie powinien zawierać twór ludzkiej wyobraźni, by stać się odbiciem Piękna. Dodając kolejne elementy do naszej kompozycji, otrzymamy w końcu pewien Ideał. Zatem – do dzieła!

I. Prowokacja


Tak, to podstawa – dzieło musi prowokować. Nikt nie może przejść obok niego obojętnie. Im więcej osób się oburzy, im więcej sprawy wytoczą nam w sądzie – tym lepiej. Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że o poziomie sztuki świadczy dyskusja, jaką budzi. Dlatego tak piękny wydaje się nam stolec pewnego artysty umieszczony w słoikach czy też topione na żywo chomiki (pomysł niedawno nagrodzony we Wrocławiu). My także zadbamy o odpowiednią kontrowersyjność. Połączymy motyw obrzydliwości z oryginalnym motywem zwierzęcym. Tak, tak, punktem wyjściowym naszego dzieła będzie zdechły, na wpół rozłożony szop pracz. Protest ekologów i katoli gwarantowany.

II. Antyklerykalizm

Słynna już kompozycja Doroty Nieznalskiej przedstawiająca męskie genitalia przybite do krzyża jest dziś powszechnie uważana za arcydzieło. Nie ma się czemu dziwić – wszystko, co godzi w ciemny, zacofany fanatyzm polskiego katolicyzmu jest piękne i słuszne. Dowodem tego są także inne pomysły – sutanna ze znakiem SS, Chrystus trzymający szalik „Polska Gola” itp. Zdecydowanie nic tak nie ogranicza twórczego myślenia jak religia, która każe (o zgrozo!) miłować bliźniego. My także stanowczo sprzeciwiamy się podobnym szkodliwym twierdzeniom. Aby dać temu wyraz, nakryjemy nadpsuty czerep naszego szopa moherowym beretem z antenką. Będzie to symbolizowało ogłupianie mas przez media katolickie. Aby przypomnieć katolom ich haniebną historię, w lewej łapce zwierzaka umieścimy tarczę średniowiecznego krzyżowca. Niech pamiętają, ile cierpienia zadali przed kilkuset laty!

III. Feminizm

Jak powszechnie wiadomo, nie ma prócz gejów, lesbijek, transwestytów i akwizytorów bardziej wyklętej grupy społecznej niż kobiety. Płeć piękna została ostatnimi czasy zepchnięta do roli taniej siły roboczej i seksualnej zabawki mężczyzn. Sztuka jest od tego, by powiedzieć stanowcze: NIE! My nasz protest wyrazimy w sposób bardzo wymowny. Weźmiemy lalkę barbie, ustawimy ją na czworaka, a do szyi doczepimy zrobioną z drutu kolczastego smycz. Jej drugi koniec znajdzie się rzecz jasna w prawej łapce szopa-krzyżowca, który będzie od teraz symbolizował także mężczyznę.

IV. Tolerancja

Triada platońska za trzy główne wartości uznaje prawdę, dobro i piękno. Średniowiecznemu rycerzowi przyświecała idea Boga, honoru i ojczyzny. Krwiożercze i zacofane chrześcijaństwo proponowało ogłupionym swoją propagandą ciemnym masom wiarę, nadzieję i miłość. Dzisiejszy, nowoczesny i wspaniały świat już dawno rozprawił się z podobnymi idiotyzmami. Teraz triada ta brzmi: tolerancja, tolerancja, tolerancja. Tolerować należy wszystko i wszystkich. Gejów, lesbijki, transwestytów, feministki i pierogi z grzybami. Każdy, kto na tę tolerancję się zdobyć nie potrafi, jest słusznie piętnowany jako homofob, katol i Polak. Sztuka stała się oczywistym narzędziem walki o sprawiedliwość. My także wszelkim faszystom mówimy stanowcze WON! Aby nasze dzieło stało się już pełnym odzwierciedleniem największych problemów ludzkości, wyposażymy szopa w transparent „zakaz pedałowania”.

V. Rozmaitość środków


Niestety, statyczny zwierzak nie zadowoli wybrednych gustów krytyków kulturalnych. Dziś dzieło nie może ograniczać się tylko do jednej formy przekazu. Prócz obrazu ważny jest dźwięk, ruch, światło. Wzmacnia to wymowę każdej kompozycji i powiększa głębie jej przekazu. Nie martwcie się, możemy osiągnąć ten efekt niewielkim kosztem. Zbliża się Boże Narodzenie, to znaczy tfu!, Gwiazdka się zbliża. Na pewno znajdziecie na strychu jakieś stare, niepotrzebne lampki choinkowe. Owiniemy nimi naszego szopa, by dzięki tej wielokolorowej iluminacji przydać mu uroku i zmusić widza do głębszej refleksji. Do tego dokopujemy jeszcze podkład muzyczny – wystarczy stary magnetofon i kaseta z nagranymi trzaskami, stukaniem i innymi niepokojącymi odgłosami. Zapewni to niepowtarzalny nastrój.

Podsumujmy: mamy stukającego, trzeszczącego na wpół rozłożonego szopa pracza odzianego w moherowy beret, z tarczą krzyżowca w łapce, lalką Barbie na uwięzi i homofobicznym banerem, owiniętego barwną siecią choinkowych lampek. Możemy śmiało wystawić tę kompozycję na najbliższym festiwalu sztuki nowoczesnej. Nagrody posypią się tuzinami. Pozwy do sądu też, ale to tylko przysporzy nam chwały i zapewni wieczne miejsce w panteonie Artystów.

PS: W czasopiśmie „Art. & Buisness” jeden z artykułów poświęconych sztuce nowoczesnej kończy się zdaniem: „artyści bowiem wykazali, że nie są półgłówkami [...], ale polskie społeczeństwo jeszcze do nich nie dorosło”.

Jak dobrze to świadczy o społeczeństwie!

piątek, 13 listopada 2009

Ostateczne rozwiązanie kwestii Dusiołka

Pamiętacie może ten wiersz Leśmiana?

[...]
Zachciało się Bajdale
Przespać upał w upale,
Wypatrzył zezem ściółkę ze mchu popod lasem,
Czy dogodna dla karku - spróbował obcasem.

[...]
Nie wiadomo dziś wcale,
Co się sniło Bajdale?
Lecz wiadomo, że szpecąc przystojność przestworza;
Wylazł z rowu Dusiołek, jak półbabek z łoża.

Pysk miał z żabia ślimaczy
(Że też taki być raczy!)
A zad tyli, co kwoka, kiedy znosi jajo.
Milcz, gębo nieposłuszna, bo dziewki wyłają!

Ogon miał ci z rzemyka,
Podogonie zaśz łyka.
Siadł Bajdale na piersi, jak ten kruk na snopie -
Póty dusił i dusił, aż coś warkło w chłopie!

[...]
Sterał we śnie Bajdała
Pół duszy i pół ciała,
Lecz po prawdzie niedługo ze zmorą marudził -
Wyparskał ją nozdrzami,zmarszczył się i zbudził.

[...]
Rzekł Bajdała do Boga:
O rety - olaboga!
Nie dość ci, żeś potworzył mnie, szkapę i wołka,
Jeszcześ musiał takiego zmajstrować Dusiołka?



Dusiołek według ludowych podań to licho duszące śpiących w polu ludzi. Muszę przyznać, że to jedna z moich ulubionych postaci. W gruncie rzeczy nieszkodliwy, brzydki jak noc przygłup budzi raczej sympatię niż zimne przerażenie. A jeśli jeszcze jest to Dusiołek Leśmianowski - czy może być coś bardziej uroczego niż "pysk z żabia ślimaczy", "ogon z rzemyka" i "podogonie z łyka"? Nie sądzę.

Poczułem się zatem dotkliwie oszukany i zdradzony gdy dowiedziałem się, że mój ulubiony potwór został opisany przez współczesną psychologię jako jakiś SOREMP.

Ma to być sleep-onset REM period, czyli zjawisko halucynacji związanych z paraliżem przysennym (paraliż ten obejmuje nas w trakcie snu, byśmy uciekając przed marą senną nie zaczęli naprawdę biegać po sypialni). W gruncie rzeczy chodzi o sytuację, w której człowiek budzi się tylko częściowo. Niektóre płaty mózgu i mięśnie są pogrążone we śnie, podczas gdy nasz delikwent jako taki się zbudził. Z powodu paraliżu ma problemy z oddychaniem, a aktywność mózgu typowa dla fazy sennej sprawia, że widzi rozmaite potwory siedzące mu okrakiem na klacie (czasem zdaje się mu, że lata lub wychodzi z ciała - rzekome "OOBE"). Czyli Dusiołek jak malowany.

Zaczynam obawiać się, że nauka wkrótce rozprawi się także z innymi bohaterami bajek i podań. Z Puchatka już zrobiła kretyna, tygryskowi przypisała ADHD a Kłapouchemu depresję. Co się stanie, gdy w końcu parszywi naukowcy dobiorą się do Kaczora Donalda? Jakim schorzeniem umysłowym jest Kopciuszek? Upiorność.

Dobrze przynajmniej, że Leśmian o tym nie słyszał. "SOREMP" nijak nie rymuje się do "wołka".

czwartek, 5 listopada 2009

Rogucizmu koszmar liryczny


Na polskiej scenie muzycznej nie brak piosenek ze wspaniałymi tekstami. Setkami można przytaczać strofy dotyczące nieszczęśliwego zakochania, krzywd poniesionych z rąk kochanka/ kochanki, niesprawiedliwości świata. Osoby mniej lubujące się w smutku i żalu znajdą też fragmenciki pogodne, w sam raz do zanucenia w pochmurny, jesienny dzionek.

Mimo wszystko bez wahanie potrafiłbym wskazać, komu należy się laur najlepszego tekściarza. Ten niesamowity człowiek od dawna budził moje żywe zainteresowanie. Z pozoru twardy niczym płyta chodnikowa, męski jak Leo Di Caprio i nieprzenikalny jak buteleczka po syropie. Gdy jednak przyjrzymy się bliżej jego utworom, możemy usłyszeć ciche brzmienie prawdziwej Poezji, zadumać się nad głębią metafory, zachwycić rzadkim epitetem, przeskoczyć wers razem z wyrafinowaną przerzutnią czy wykrzyczeć cały dręczący nas ból istnienia apostrofą do bóstwa (co najmniej bóstwa!). Tak, tak, dobrze się wam wydaje – mowa o Piotrze Roguckim, frontmanie łódzkiej Comy.

Co jednak, prócz tych środków stylistycznych, tak mnie w zachwyca w tekstach pana Piotra? Ano, ich niepowtarzalność, charakterystyczny i niepowtarzalny styl. Warto przyjrzeć się tym piosenkom, by wychwycić szczególne cechy roguckiej liryki.

Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na motywy (czy wręcz toposy) pojawiające się z dziwnie statystyczną częstotliwością. Niemal koronnym ich przykładem jest miasto. Spotkamy je w znacznej części utworów. Czasami stanowi ono jedynie tło („nad miastem różowe łuny pulsują po zmroku”) częściej jednak gra ono role schwarzcharakteru (!). I tak możemy się dowiedzieć, że „to miasto przytłacza jak głaz”, a „w odległych miastach katastrofy chceń”. Nikczemność tych form urbanistycznych wynika perawdopodobnie z ich bezbarwności („w stu tysiącach jednakowych miast”), ja mam jednak na ten temat inną koncepcję. Może silna urbanofobia pana Roguckiego wynika z przeżyć wieku dziecinnego? Mogło się wszak zdarzyć, że jakieś podłe miasto zabrało mu misia albo rozjechało chomika. Możliwe, możliwe.

Pan Piotr to prawdziwy twardziel i na drobne się nie rozmienia. Daleko mu do niewieściej delikatności. Dla niego nie istnieją takie słowa jak „znaczące”, „rozległe” czy nawet „wielkie”. O nie, tutaj wszystko jest "globalne" i "atomowe".

I tak na przykład gwiazdki to nie „przyklejone do nieba świetliki”. Nasz poeta mówi od razu o „tysiącu atomowych gwiazd” (ładny paralelizm do w.w. „tysięcy jednakowych miast”), zaś jeśli mowa o jakiejś detonacji, jest to oczywiście „eksplozja przestrzeni atomowych, determinacja o sile supernowej”. Warto też zapamiętać, że ciemne chmury nad głową to nie zapowiedź mżawki, tylko „znak globalnej niepogody”. Szczyt tego atomoglobalnego kunsztu osiąga Rogucki w epickim zdaniu „z dokładnością atomowej sekundy globalnej”. Wystarczy kilka razy przeczytać ten wers, by znaleźć się w lirycznym niebie.

Czekamy na piosenkę o Hiroszimie, w której tak pięknie mogłyby zostać połączone motywy miejskie i nuklearne.

Jak już zapewne zauważyliście, frontman Comy nie stroni od ultrafuturystycznych zwrotów. Dzięki temu nie sprzeda tam wyświechtanego sloganu o rzewnych czy bobrzych łzach, a uraczy nasz zmysł piękna brzmieniem łez „ultrafioletowych”. Ramy „okrągłego”, „kanciastego”, czy też „nieopisanego” kształtu też są dla niego za ciasne. Wychodzi więc stanowczo poza nie i opisuje nam „supernowy prześwietlony kształt”. To już nie żadna staroświecka dusza, a „każdy proton” (zapytałbym, czemu nie elektron, no ale to nie ja jestem poetą) „tęskni za istotą Absolutu”.

Przedstawiłem zatem formę, powinienem więc przejść do treści. I tu pojawia się problem. Mimo wielokrotnego przedzierania się przez rozmaite atomowe symbole, globalne metafory i gwiezdne porównania pogubiłem się całkiem i trudno mi powiedzieć, o czym śpiewa Rogucki. To wcale nie o takich, jak nasz mistrz, poetach, Fryderyk Nietzsche powiedział, że „macą swoje wody, by się głębszymi zdały”.

Gdzieniegdzie jednak błysnął promyczek zrozumienia i potrafię stwierdzić, że pojawiają się u Piotra motywy miłosne, religijne, najczęściej jednak mamy do czynienia ze smutnymi scenami z życia każdego artysty. Poczucie indywidualizmu i odrzucenia przejawia się zwłaszcza w pięknym fragmencie: „co wycieka w bok lub wyłazi z ram, o tym mówi się: to underground!”. Tak, tak, pan Rogucki wycieka z ram i aż kapię na podłogę.

Tylko czekać, aż ktoś przyjdzie ze ścierką i tę podłogę wytrze.

niedziela, 1 listopada 2009

Psychologia Kwesty

Może się wydawać, że stanie na wychłodzonym cmentarzu, z zimną puszką przymarzająca do dłoni raczej nie sprzyja odkrywczemu myśleniu. Głowę zaprzątają jedynie myśli o palniku acetylenowym do ogrzania skostniałych rąk, a jedyną emocją jest rosnąca nienawiść do ludzi, którzy nie zamierzają wrzucić ci choćby grosika.

Mimo tych niesprzyjających warunków udało mi się jednak zrobić coś wielkiego – położyłem podwaliny pod nową dziedzinę nauki, którą ochrzciłem pięknie brzmiącym mianem psychologii kwesty.

W ogólnym zarysie chodzi tu o sieć interakcji wrzucający-zbierający, zbierający-inny zbierający, wrzucający-inny wrzucający, a także zależności między wiekiem, statusem społecznym, wyglądem a chęcią do wsparcia szczytnego celu drobną monetą. Moje dzisiejsze obserwacje dowiodły ścisłego powiązania tych kwestii, które mam zamiar tutaj przedstawić.

Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na to, jakie strategie usankcjonowanego żebractwa są najskuteczniejsze. Zdecydowanie największą wydajność ma zwracanie się indywidualnie do każdego z prośbą o datek. Takiej upolowanej osobie głupio jest odmówić, więc sięga do kieszeni po parę złotych. Muszę jednak przyznać, że osobiście zachowania takiego u kwestujących nie cierpię, więc skorzystałem z tej opcji tylko dla celów badawczych. Przez ok. 10 minut zebrałem w ten sposób ok. 25 złotych, podczas gdy stojąc i milcząc przez minut 45 zdobyłem jedynie o 10 zł więcej. Trzeba pamiętać, by stanąć w miejscu, w którym nie ma żadnego innego zbierającego. Ogólny dochód staje się wtedy niemal o połowę większy.

Kto wrzuca najczęściej? Statystyczny wrzucający to kobieta po sześćdziesiątce. W tej grupie nie miały znaczenia status społeczny czy domniemane wykształcenie – wszystkie babcie są jednakowo szczodre. Inaczej sprawa ma się w przypadku innych kategorii. Raczej nie ma co liczyć na młode małżeństwa i ten typ mieszczan, który wygląda na zurbanizowany dopiero od jednego pokolenia (chciałoby się rzec – ledwo odciągnięty od pługa, ale to nieładne, więc tak nie powiemy). Zauważyłem, że jedynie mężczyźni wyglądający na inteligentnych byli gotowi wspomóc biedne nagrobki datkiem. Charakterystyczny dla naszego pięknego miasta gatunek faceta o nalanym karku i świńskich oczach nawet nie kierował wzroku w moją stronę (chyba że ze spojrzeniem w stylu „co to za kretynizm, lepiej mieć na piwo”).

Kobiety są znacznie bardziej hojne (jedna pani bez zastanowienia wrzuciła okrągłe 20 złotych, pozdrawiam!), hojność ta jednak znacznie nabiera na sile po czterdziestce (ciekawe, ciekawe). Młode damy są bowiem w ogóle nie zainteresowane dobroczynnością, umilają jednak zbieranie kwestującemu, ubogacając doznania estetyczne (których i tak ma dużo, zważywszy na ślicznie oświetlone nagrobki). Oczywiście podział mój odbywał się jedynie przez ocenę wizualną – za wykształconych brałem ludzi tak właśnie wyglądających, co może wydać się dziwne, ale na ogół się sprawdza.

Warto podkreślić, że wrzucenie pieniążka przez jedną osobę często motywuje inne, które również chcą podkreślić swój status społeczny. Na ogół starają się one przebić poprzednika (to samo zjawisko widzimy, gdy kupimy sobie nowy samochód, po tygodniu sąsiad i tak będzie miał lepszy).

Renowacja nagrobków nie jest niestety idealnym celem na kwestę. Co innego, gdyby chodziło o biedne kotki (można liczyć na wsparcie dzieciarni), biedne dzieci lub biednych w ogóle. Niektórzy tylko czytali napis na puszce i przechodzili obojętnie obok, uznając, że to bez sensu. Zbierać na jakieś stare kamienne kloce? Po co to komu? Na szczęście znaleźli się ludzie, których los zabytkowych pomników jednak obchodzi. Duża grupę stanowili też tacy, którzy wrzucali monetę nawet nie patrząc, na jaki to cel (bo można zrobić raz w roku coś dobrego, nieważne, komu i czemu). Inni robili to z wyżej wymienionej przyczyny – dla prestiżu. Zdarzył się też jeden przypadek wyjątkowy, który może nie ma znaczenia statystycznego, ale wydał mi się ciekawy. Jedna pani (którą pragnę tutaj niniejszym ciepło pozdrowić!) zauważywszy, że z zimna zacieram ręce, podarowała na szczytny cel pięciozłotówkę, mówiąc: „ojej, masz chłopczyku, ty tutaj tak marzniesz”. Mam nadzieję, że Pan Bóg wynagrodzi ten akt litości i skróci jej czas kwestowania w czyśćcu o godzinę.

Z całej nauki, nazwanej przez mnie psychologią kwesty, można wyodrębnić osobną gałąź – psychologię kwestującego. Miałaby ona za zadanie odpowiedzieć na pewne zasadnicze pytanie. Czemu zziębnięty, ogrzewany tylko przez blady ogień listopadowego słońca człowiek z puszką doszukuje się nieistniejących zależności w chaosie zalewającego cmentarz potopu ludzi? Zdaje mi się, że odpowiedź ta byłaby także rozwiązaniem innej zagadki: dlaczego ludzie dopatrują się porządku i sensu w całej sieci przypadkowych, niepowiązanych zdarzeń, nazywając to przeznaczeniem lub Opatrznością? No, to dobre pytanie.

czwartek, 22 października 2009

Książki najgorsze


"Donald spojrzał Chryzopryzie w oczy i rzekł:
- Jesteś miłością mego życia, Chryzopryzo!
- Jesteś miłością mego życia, Donaldzie!
- Woda wrze w temperaturze 100 stopni Celsjusza!
- Laminina to białko należące do glikoprotein o masie 240 kDa !
Niespodziewanie rozmowę przerwał im Jarosław. Ten niski, czarny Żyd-pederasta rodem zza Wołgi jak zwykle wprowadzał w życie jakiś zdradziecki plan. Uknuł niecny spisek, mający na celu ostateczne zniszczenie miłości między Donaldem a Chryzopryzą. Nie ma sensu wyjaśniać, o jaki spisek chodzi. Był Żydem, więc musiał być to spisek niecny.
- Oto nadchodzi kres wielkiej miłości! Nareszcie doczekałem się wendetty, za okres permanentnej, eminentnie pejoratywnej nostalgii za czymś bliżej nieokreślonym, spotęgowanej przez konstruktywistyczny komplikacjonizm, będący implikacją waszych poczynań!

Niechybnie doprowadziłby do śmierci bohaterów, gdyby z nieba nie zleciał nagle wampir Charlie, wysoki, piękny i przystojny blondyn o niebieskich oczach.
- Stój, drapichruście! – zawołał.
- Czemuż mam przystanąć? – odparł wyżej wspomniany drapichrust.
- Bo jesteś zły, a ja przybyłem Cię zgładzić.
- Ojej!

Po czym wampir zabił Jarosława i odtąd żyli długo i prawie-szczęśliwie. Prawie, bo między trójką bohaterów na pewno doszłoby do sporów i niesnasek na tle emocjonalno-seksualnym, ale w końcu wszystko i tak skończyło się happy endem. Koniec.

A nie, jeszcze ostatnie słowa Donalda:
- Dobro jest dobro, a zło jest złe!
I odpowiedź Chryzporyzy:
- Zaiste! Nie każde drzwi mają klamkę. Od nas zależy, czy pójdziemy tymi, które mają klamkę.
No i jeszcze Donnie, dla uzupełnienia:
- Ale pamiętaj, że miłość zawsze podpowie nam właściwie rozwiązanie!"


Nie słyszę braw? No, już lepiej. Tak moi drodzy, to właśnie była powieść idealna. Idealna z punktu widzenia statystycznego polskiego czytelnika. Czytelnik taki jest hybrydą nastolatki, przeciętnego przedstawiciela klasy średniej, gospodyni domowej, woźnej lub księgowej oraz przeintelektualizowanego nastolatka.
Jest to rzecz jasna powieść idealna w sensie statystycznym, tj. każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Wbrew przysłowiu, że jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkim dogodził, narodził się ktoś, kto wszystkim dogodził i tym kimś jestem ja we własnej osobie.
Jako że moje dzieło może wydawać się nieco chaotyczne, omówię po kolei wszystkie znajdujące się w nim ważne z perspektywy polskiego czytelnika elementy, by każdy mógł docenić to małe arcydziełko.

1. Jednowymiarowość.
"Był Żydem, więc musiał być to spisek niecny"

Jak zapewne zdążyliście zauważyć, opowieść ta unika jakiejkolwiek wieloznaczności. Jest prosta jak konstrukcja cepa i psychika przeciętnego Polaka. Są ci źli i ci dobrzy, wszystko jest czarne i białe. Nikt nie bawił się tu w tandetne smaczki i półcienie. Bo po co? Lepiej, gdy czytelnik ma wszystko ma podane na tacy i nie musi rozstrzygać dylematów w stylu „czy Niemiec może być dobry?” O nie nie, żadnych tego typu bredni. Każdy Niemiec to ziejący nienawiścią hitlerowski zbrodniarz. I pederasta. Wszystko musi być jak u Sienkiewicza. „Ten zły” to Arab, czarny, albo Krzyżak*. Dwa bieguny, ogień i woda, by Broń Boże umysł nie pogubił się w odczytywaniu skomplikowanych intencji . Można oczywiście dopuścić sytuację, w której ktoś, początkowo wydający się Polakiem, okaże się Żydem, uważane jest to jednak za tanią sztuczkę i mącenie wody. W rynsztoku.

2. Prawda.
"Woda wrze w temperaturze 100 stopni Celsjusza!"

Powieść bez prawd jest bezużyteczna. Nie po to taki statystyczny Polak męczy biedne, chore od ekranu komputera** oczy, czytając całe 100 (panie Boże, zmiłuj Ty się, do stu to ja ledwo doliczyć potrafię!) stron, aby niczego się o życiu nie dowiedzieć. A i prawda taka musi być dobrze widoczna, by nie musieć czytać (o Boziuniu!) czegoś DWA razy! Dwieście stron, wyobrażacie sobie? Nie, tak być nie może. Prawda ma być oczywista. Że dwa plus dwa to cztery, to jest PRAWDA! Przez duże G. A dla bardziej wymagających piękne złote myśli w stylu „miłość zawsze zwycięża, wystarczy chcieć”. Istnienie Viagry pokazuje jednak, że „chcieć” to czasem za mało, więc można użyć czegoś w stylu „każdy z nas jest jak pusta butelka – można ją napełnić miłością”. Albo czymkolwiek. Należy przy tym strzec się skomplikowanych ciągów logicznych (jeśli a i b, to c i d nie, lecz jeśli a i c, to de tak), bo to wymagało by już trzykrotnego czytania. A trzy czytania o tylko u tych złodziei, w sejmie.

3. Mądrość.
"Okres permanentnej, eminentnie pejoratywnej nostalgii za czymś bliżej nieokreślonym, spotęgowanej przez konstruktywistyczny komplikacjonizm"

W naszej powieści funkcję „mądrości” pełni wypowiedź Jarosława o konstruktywistycznym komplikacjoniźmie. Celowo włożyłem ją w usta schwarzcharakteru, by dać do zrozumienia tym mniej rozwiniętym czytelnikom, że na wszelki intelektualizm zgadzamy się tylko w sztywnie wytyczonych ramach. Inaczej rozlezie się to plugastwo i jeszcze zmusi do myślenia (brr!). A tak jest to niegroźne, a i dowiedzieć się czegoś można. Im mądrość mądrzejsza, tym lepiej. Dzięki temu po lekturze ostatniej książki Browna niemal każda polska gospodyni domowa to spec od antymaterii. I na kółku różańcowym można zaszaleć. Ksiądz na pewno nie wie, czym jest konstruktywistyczny komplikacjonizm.

4. Miłość
"- Jesteś miłością mego życia, Chryzopryzo!
- Jesteś miłością mego życia, Donaldzie!"


Życie bez miłości jest miałkie, nijakie i pozbawione sensu. Najlepiej wiedzą to ci, których życia są miałkie, nijakie i pozbawione sensu, czyli statystyczni Polacy. Dlatego z odsieczą przychodzi im literatura, w której odnaleźć mogą chociaż cień winionych westchnień, spotkań w ogrodzie i pocałunków Romea z Julią. No dobra, zagalopowałem się. Mogą więc odnaleźć pocałunki Edwarda Cullena z jakąśtam (lub Donalda z Chryzopryzą, rzecz jasna) bezimienną szwaczką czy inną zakompleksioną dzieweczką. Nic tak nie rozgrzewa serca, naprawdę.

5. Piękno (boskość).
"Wysoki, piękny i przystojny blondyn o niebieskich oczach"

W książce wszystko musi być piękne. Nie, nie piękne w sposób, w jaki rozumieją to ci pomyleni artyści. Piękne - czyli ładne, gładkie, lśniące niczym pupcia niemowlaczka i czyste niby dziewica***
Hm, cóż rozumiemy dziś pod przymiotnikiem „boski”? Ano, trzeba przyznać, że pojęcie boskości uległo wypaczeniu. Dziś nie jest już wymagane ciskanie gromów, zamienianie się w byka czy picie nektaru. Teraz wystarczy być bladolicym, metro(czy aby tylko metro?)seksualnym lalusiem o powłóczystym spojrzeniu transwestyty, by wszystkie laski rzucały ci się na szyję. Musiałem jednak wyjść naprzeciw oczekiwaniom czytelniczek i stworzyć naszego wampira (dziwność to też duży plus), który jednak z boskości ma tylko to, że uczyniłem go na swój obraz i podobieństwo.

6. Przesłanie.
" Nie każde drzwi mają klamkę. Od nas zależy, czy pójdziemy tymi, które mają klamkę"

Przesłanie to podstawa. Z dzieła musi wypływać, niczym ścieki z rynsztoka, jakaś nauka o życiu. Rzecz jasna nie może być to nauka zawoalowana lub ukryta, nie, ma być obwieszczona wszem i wobec i powtórzona trzydzieści razy z podkreśleniem i pogrubieniem i kursywą, by każdy wiedział, gdzie ją znaleźć. Z mojej opowiastki można wysnuć ciekawą refleksję na tematy związane z drzwiami. Jak to się jednak ma do życia - rozstrzygnijcie sami. I oczywiście wszystko, ale to wszystko da się zrobić dzięki miłości - to obowiązkowy punkt programu. Miłość ratuje życie, zmienia zło w dobro, otwiera puszki zębami, pierze wszystko prócz kieszeni, myje naczynia i odbiera dzieci ze szkoły.


To oczywiście tylko mały wycinek, ale przedstawiłem przynajmniej większość cech powieści, która zadowoliłaby wybredne gusta przeciętnego polskiego konsumenta.

Jednowymiarowość. Prawda. Miłość. Mądrość. Piękno. Przesłanie.

I Mdłości.



* średniowieczne określenie hitlerowca
** w domyśle: wódki
*** patrz: Czerwona Księga Gatunków Zagrożonych, http://pl.wikipedia.org/wiki/Czerwona_Ksi%C4%99ga_Gatunk%C3%B3w_Zagro%C5%BConych

wtorek, 20 października 2009

Świat według Bundych


Niektórzy zastanawiali się, czy Theodore Robert Bundy jest protoplastą serialowej postaci Ala Bundy'ego. Podobne insynuacje trzeba uznać za wysoce idiotyczne. Nie wydaje mi się, by ten sympatyczny, choć nieco frajerowaty bohater sitcomu miał na koncie czterdzieści zabójstw kobiet z użyciem tępych narzędzi, z tego, co wiem, nie wynika także, by skończył na krześle elektrycznym w więzieniu stanowym na Florydzie jako jeden z najgroźniejszych seryjnych zabójców w historii.

Mimo to świat, jaki chcę tu opisać, jest światem nie według Ala, lecz właśnie Teda Bundy'ego i jemu podobnych. To miejsce ponure i straszne, straszniejsze niż jakiekolwiek inne - ale warte poznania. Psychika wielokrotnego mordercy wymyka się wszelkim próbom zrozumienia, logiki i jakiemukolwiek poczuciu moralności. Jest przerażająca, stanowi zagadkę, a jednocześnie pokazuje, że człowiek ma swoją ciemną stronę, a to, kiedy i czy się ona ujawni, wcale nie jest łatwe do przewidzenia.

Samo pojęcie "seryjnego zabójcy" zostało wymyślone przez agenta FBI, Roberta Resslera w latach 70. Zabójcą takim nazywamy człowieka, który na przestrzeni czasu dokonuje kilku lub kilkunastu powiązanych ze sobą morderstw. Od "zwykłych" zbrodniarzy wyróżnia ich to, że popełnione przestępstwa najczęściej mają motywy seksualne, związane ze swoistymi psychozami (np. Richard Ramirez, który mordował i gwałcił jakoby na polecenie "Szatana"), rzadko lub prawie wcale nie mając celów ekonomicznych (choć niektórzy psychologowie uznają, że jedną z przyczyn takich zabójstw mogą być głęboko zakorzenione mechanizmy związane ze zdobywaniem statusu społecznego).

Jak wygląda "statystyczny" seryjny zabójca? Jest mężczyzną, białym Amerykaninem, wywodzącym się z klasy niższej lub średniej. Tak naprawdę jednak trudno znaleźć jedną wspólna dla nich charakterystykę. Niektórzy np. mają problemy w nauce, rzucają szkołę i już od dziecka zajmują się przestępstwami. Inni natomiast (jak "nasz" Ted) dorastają w porządnych rodzinach, a na studiach osiągają niesamowite wyniki. Warto dodać, że słynny swojego czasu Unabomber (piroman polskiego pochodzenia) miał IQ równe 170 (jak Einstein) i doktorat z matematyki na Harvardzie. Znaczna jednak ich grupa była wychowywana przez samotną matkę, wykorzystywana seksualnie, a w najbliższym otoczeniu nadużywano alkoholu i narkotyków. Co najdziwniejsze, w wielu przypadkach nie zdradzali oni żadnych oznak choroby psychicznej.

Czy człowiek taki wyróżnia się czymś szczególnym? Problem tkwi w tym, że nie. Z pozoru każdy z nich to normalny, często bardzo inteligentny, zdrowy facet. Dopiero bliższe przyjrzenie się pokazuje, że zdradza skłonności do izolowania się od innych, ma problemy z nawiązywaniem kontaktów, czasami niechcący przejawia też głęboko skrywaną przemoc (na przykład - jak Ed Kemper, który grzebał żywcem koty).

Kogo mordują? Wszystkich, lecz zależy to od zabójcy. Ramirez ma na swoim "koncie" kobiety, mężczyzn, dzieci i starców. Trzeba jednak zauważyć, że znaczną większość ofiar stanową kobiety, co związane jest z seksualnym podłożem zjawiska. Bundy i Kemper na przykład mieli obsesję na punkcie studentek. Ted "polował" ponoć zwłaszcza na te dziewczyny, które przypominały jego miłość z czasów młodości, sam zaś powiedział, że są to "wyidealizowane kobiety". Anima?

Jakie mają motywy? Wyróżnia się trzy rodzaje motywacji, jakie towarzyszą seryjnym zabójcom. Pierwszą z nich jest "wizjonerstwo", czyli przeświadczenie o otrzymywanych z rozmaitych pozamaterialnych światów wskazówek i nakazów (Ramirez z Szatanem), które skłaniają do zbrodni; drugą nazywa się "misjonarstwem", czyli swoistą misją, jaką morderca ma do spełnienia (np. eliminacja klas wyższych). Trzecią grupę stanowią tzw. hedoniści, którzy z popełnianych czynów czerpią przyjemność na różnych polach (seksualnych, emocjonalnych,związanych z posiadaniem władzy nad inną osobą). W wielu relacjach takich zabójców można znaleźć twierdzenie, że sam mord nie sprawiał im przyjemności, a jedynie przynosił ulgę. Bundy twierdził, że w zabójstwie pociąga go jedynie samo "polowanie" na ofiarę.

Jak zaś wygląda sam mord? Rozmaicie. Niektórzy wabią ofiary np. do samochodu i tam zabijają ciosem tępego narzędzia, inni wchodzą do domów, używając broni palnej. Często pozbawianiu ofiary życia towarzyszy znęcanie się nad ciałem, na ogół jednak już po jej śmierci. U części z oprawców ma to wymiar rytualny, u innych jest przejawem swoistych zaburzeń umysłowych.

Proces ścigania takiego zabójcy jest na ogół bardzo trudny i czasochłonny. Zostawia on po sobie mało śladów, dużo czasu mija też, zanim znajdzie się jakieś cechy wspólne między poszczególnymi mordami. Przestępca tworzy tzw. "inscenizację" - zostawia liściki, pisze do gazet, albo kładzie jakiś przedmiot na miejscu zbrodni (jak np. karta do gry w przypadku działających parę lat temu "Snajperów z Waszyngtonu"). Prowadzi specyficzną grę ze służbami ścigania, często zmieniając miejsce działania - potrafią przebyć nawet kilka tysięcy kilometrów, "uśpić" działalność, by niespodziewanie zaatakować. Obecnie tworzy się skomplikowane portrety psychologiczne, szczegółowe ekspertyzy i inne działania, mające na celu identyfikację takiego człowieka. Często jednak nawet pełna wiedza co do tego, kto jest winny, nie wystarcza do ujęcia sprawcy, który się ukrywa. W wielu przypadkach do ujęcia zabójcy dochodzi zupełnie przypadkowo, gdy np. zatrzyma się go do kontroli drogowej.

Nie udało się jeszcze do końca poznać psychiki takich ludzi. Jest na wskroś przerażająca, czym od lat budzi ciekawość i lęk. Seryjni mordercy mogą być opętanymi, działającymi jak psychopaci wariatami, większość jednak zawsze zachowuje spokojny cynizm, spokój i wyrachowanie. Nie ulegają emocjom, nie czują żadnej litości wobec ofiar. Często przyznają się do winy, wyrażają pozorną skruchę, ale zawsze jest to przez nich sterowane. Bundy do końca utrzymywał, że chce powiedzieć prawdę, ale coś mu to nie umożliwia. Co ciekawe, przedstawił też teorie, jakoby czuł w sobie jakąś "istotę", niezależna od niego, która kazała mu dokonywać zabójstw. Psychiatrzy badający go stwierdzili jednak, że całą tę historię świadomie wymyślił! Wielokrotnie jednak oszukiwał badaczy, jako że sam był absolwentem psychologii.

Nadal nie potrafimy waśnić, skąd tacy ludzie biorą się wśród nas. Nie jest to jednak (jak by chcieli niektórzy) zagadka nie do rozwiązania. Być może w końcu dowiemy się, czemu istota ludzka, z jednej strony zdolna do aktów twórczych, odruchów altruistycznych, bezinteresownych, ma także inną naturę - mroczną, gotową zabijać bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia.

A w następnej odsłonie Świata według Bundych - Ted Kaczynski ps. Unabomber, najsłynniejszy na świecie piroman.





Przydatne linki i literatura:
http://www.cns.uw.edu.pl/skrypt/Prawo/prezentacja5.pdf
http://pl.wikipedia.org/wiki/Seryjny_morderca
http://radoslaw.ligas.webpark.pl/psychologia/przestepcy_seryjni.html


E. Leyton "Polowanie na Ludzi" wyd. poL. 1986
D. Buss "Morderca za ścianą - dlaczego zabijamy?" GWP 2009

niedziela, 18 października 2009

O miłości ciąg dalszy

Mój ostatni tekst poświęcony „zwierzęcemu”, czyli chemiczno - biologicznemu pochodzeniu miłości wzbudził tyle kontrowersji, że muszę chyba wyjaśnić kilka związanych z nim kwestii. Wyjaśnienie to będzie polegało na przedstawieniu argumentów, teorii, lub po prostu zwykłych wypowiedzi różnych osób na ten temat (często nieco zmienionych, by nadać im szerszy kontekst) i moich komentarzy na nie.

1. Sprowadzenie uczuć do sfery czysto naukowej odbiera im całe piękno.

Z tym absolutnie się zgodzić nie mogę. Wyjaśnienie danego zjawiska i odkrycie, jakie procesy za nie odpowiadają, w niczym go nie umniejsza. Dziś wiemy, że światło gwiazd powstaje w wyniku potężnych reakcji nuklearnych, znamy ich skład chemiczny. Czy wiedząc to wszystko patrzymy na nocne niebo z mniejszym podziwem, niż ludzi przed tysiącami lat? Nie sądzę. Dzieje się wręcz odwrotnie, nauka ukazuje nam świat w całym jego bogactwie i pięknie. Udowadnia nam, jak cudownie jest skonstruowany. Nie ma w tym nic ze „zwierzęcości” – ewolucyjne pochodzenie miłości wcale nie oznacza, że niczym nie różnimy się od szympansów. Uznając takie podejście można się naprawdę romantycznie i niesamowicie zakochiwać , co mogę potwierdzić osobiście.

2. Jeśli miłość to chemia, to życie nie ma sensu. Istniejemy tylko po to, by przedłużyć gatunek? Przecież uczucie nadaje wszystkiemu znaczenie, jest jedyną prawdziwą wartością. Jeśli okaże się zwykłą reakcją chemiczną - okaże się bezwartościowe.


Znowu nieprawda. Czemu tak zwracamy uwagę na przyczynę? Czy to, że nasze emocje są jest zjawiskiem naturalnym, a nie duchowym, zmienia coś w ich istocie? Czy inaczej przez to patrzy się na kochanych ludzi? Nie.
Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że takie rozwiązanie nie daje już łatwych pocieszeń. Nie gwarantuje, że miłość przynosi ocalenie, zwycięża śmierć. To wszystko jest kwestią jedynie przypadku. „Ci, którzy kochają, giną tak samo jak inni”*.

3. A gdzie w tym Bóg?


Odpowiedź jest prosta – na początku. Odkrycie przyczyn ludzkich zachowań nie jest odkryciem przyczyn istnienia człowieka. Nigdy nie zrozumiem kreacjonistów, którzy Bogu daliby siedem dni, słonko, ptaszki, Adama i Ewę i kazaliby Mu z tego ulepić Wszechświat. To ewidentne odbieranie geniuszu Stwórcy. Zdecydowanie bardziej przemawiałby do mnie Ktoś, kto bez uciekania się do tanich sztuczek uczyniłby wszystko jedynie popychając pierwszy klocek domina, by reszta potem potoczyła się sama, lecz po Jego myśli. Brak metafizyki w miłości jest dla mnie raczej dowodem istnienia Boga, który doprowadził (bez użycia jakiekolwiek „magii) do wyewoluowania najszlachetniejszych uczuć, prawdy, dobra, piękna i miłości z organizmów jednokomórkowych.
Choć rzecz jasna taka koncepcja może być przez innych uznana jako argument na coś przeciwnego. Jak jest w istocie – być może nie dowiemy się nigdy.

4. Po co rozbijać każde gówno na atomy? Nie lepiej po prostu kochać?

Jest to tak naprawdę pytanie o sens nauki. Po co nam ona? Ano po to, byśmy wszystko rozumieli. Po to, byśmy te wiedzę potrafili wykorzystać i sprawić, by życie stawało się lepsze. Ale i po to, by po prostu wiedzieć, nawet gdy nie ma to zastosowania praktycznego. Nauka to sztuka, a sztuka może istnieć tylko dla samej siebie. Szukanie przyczyn jakiejś rzeczy wcale nie wyklucza zwykłego cieszenia się nią. Można żyć, jednocześnie wiedząc „dlaczego”.

Można więc i kochać, rozbijając każde gówno na atomy.



* Parafraza słów Marka Edelmana. Nie żebym uważał go za jakiś autorytet, po prostu się zgadzamy w tej kwestii.

piątek, 16 października 2009

W hołdzie mijanym pięknościom

Dziewczyno, która mnie mijasz ,
dziewczyno , czyjaś ty, czyja?
Oślepiła mnie twoja uroda -
a szkoda, a szkoda

Nasz kochany świat zdecydowanie nie należy do rodziny światów sprawiedliwych. Daleko mu, niestety, daleko, do pozornej choćby praworządności. Najjaskrawszym przykładem tego bezprawia jest dla mnie niewdzięczność.

Czy nie jest tak, że im większy ktoś poniesie wkład, im większą ma zasługę - tym mniej dostanie w zamian? Nie mówię tu bynajmniej o dobrach materialnych. Zazwyczaj ci, którzy odgrywają wielkie role, nie mogą liczyć nawet na wdzięczność. I właśnie z jednym z przejawów takiego traktowania postanowiłem powalczyć. Najbardziej wyraźny przykład jawnej niesprawiedliwości dotyczy mijanych przypadkiem piękności płci przeciwnej. Nie dziwcie się temu, urocze damy spotykane w rozmaitych miejscach to najbardziej niedoceniona instytucja świata.
Nie oślepiaj, przymruż oczy na chwilę ,
nie oślepiaj , bo drogę pomylę,
nie oślepiaj - bo mi wszystko przesłaniasz -
nie oślepiaj, włącz światła mijania!
Nie oślepiaj - promienna, urocza -
nie po oczach , kochanie, nie po oczach!

To uczucie zna chyba każdy (każdy wrażliwy na piękno, rzecz jasna). Wyobraźmy sobie taką sytuację: idziesz sobie szarą ulicą szarego miasta, wokół szaro i ponuro, pada szary, obleśny deszcz. Nad Tobą - szare niebo, pod Tobą - szary chodnik. Wszystko jest szare i brzydkie, atmosfera przytłacza i sprawia, że na sercu zalega obrzydliwy ciężar. Wchodzisz do szarego autobusu. Kupujesz szary bilet od szarego kierowcy, rozglądasz się niedbale i... świat nabiera tysięcy barw.

Zazwyczaj siedzi gdzieś z przodu. Patrzy się przed siebie. Czasem się uśmiecha, częściej jednak wygląda na zamyśloną. Włosy takiego anioła (jakież to puste i małe określenie!) cudownie kontrastują z bezbarwnym otoczeniem. Oczy - nie będę ich opisywał. W tym języku nie ma słów na opisanie czegoś tak pięknego.

Nerwowo szukasz miejsca do siedzenia, nie potrafiąc przy tym uniknąć ciągłego spoglądania w TAMTĄ stronę. Jeśli to możliwe - zajmujesz pozycję gdzieś naprzeciw, skąd masz świetny punkt obserwacyjny. Jeśli zaś nie da się usiąść tak, by nie stracić cudownej możliwości PATRZENIA, wolisz postać. Nawet, gdy plecy bolą. Stoisz aż do przystanku, na którym ONA wysiada.

Wiem, że istota taka musi czuć się głupio, gdy ktoś nawet nie stara się udawać, że kieruje oczy gdzieś indziej. Zawsze jednak w takiej sytuacji trzeba sobie powiedzieć, że identyczne wrażenie muszą mieć Słoneczniki Van Gogha, gdy setki gości wlepiają w nie zachwycone oczy w monachijskim muzeum.

Takie spotkanie wywraca świat do góry nogami na kilka minut. Szarość ulatuje i ustępuje miejsca prawdzie, dobru i pięknu.
Dziewczyno ulicą płynąca,
dziewczyno jaśniejsza od słońca!
Zapamiętać cię pewnie nie zdołam,
więc wołam, więc wołam:


Lepiej rzecz jasna, gdy taka perła wśród...* uczy się w Twojej szkole. Wtedy to cudowne doznanie towarzyszyć może na każdej (aach!) przerwie.

Ale ale, w czym tkwi wspomniana na początku niesprawiedliwość? Ano w tym, że takim cudom natury powinno się stawiać pomniki, przyznawać Noble i Złote Ordery Zasługi. Zło, od którego nas wybawiają, zabiłoby niejednego optymistę. O tak, przypadkowe piękności już niejednemu uratowały życie! Tymczasem nikt nie robi nic, by je jakoś szczególnie wynagrodzić (prócz paru śpiewograjków, których popisy wokalne przypominają dźwięki wydawane przez kogoś, kto w dzieciństwie raczył usiąść okrakiem na pile tarczowej). Niech więc ten hołd, jaki składam tu wszystkim uroczym, spotkanym na chwilę ideałom, będzie choćby częściowym zadośćuczynieniem!

Nie oślepiaj, przymruż oczy na chwilę,
nie oślepiaj , bo drogę pomylę,
nie oślepiaj - bo mi wszystko przesłaniasz -
nie oślepiaj, włącz światła mijania!

(J. Kofta- Nie Oślepiaj)

* - trzy kropki zostawiłem z chęci uniknięcia słowa "wieprzy"

wtorek, 13 października 2009

Gdzie się podziałeś, święty Franciszku?


Chodnik. Mokry, zimny, błyszczący od deszczu chodnik. Jest to ten rodzaj chodnika, na który na pewno się nie patrzy, idąc przed siebie. A czasem warto. Można, tak jak ja, zobaczyć na jego środku na wpół żywego gołąbka, owinąć go w foliowy, świetnie izolujący woreczek i zanieść do mieszkającego obok gołębnika. Oddając uroczego, chorego ptaszka w ręce sąsiadki owego ptasznika (jego w domu nie było) i widząc jej uśmiech na twarzy, poczułem się jakoś dziwnie. Z jednej strony ta miła osoba, którą na widok biedaka ogarnęła litość. A z drugiej moje wyobrażenie co stanie się z gołębiem, gdy w końcu trafi do zawodowca.

Już kiedyś widziałem takiego w akcji. Pewnego dnia wstałem, i swoim zwyczajem spojrzałem w okno, wychodzące akurat na drogę i dom naszego sąsiedniego gołębiarza. Na środku tej drogi leżał gołąb, szamocąc się wyraźnie. Z naprzeciwka akurat nadjechali rodzice. Tato wyszedł z samochodu, delikatnie (by broń Boże nie zrobić krzywdy!) podniósł nieszczęśnika, zawołał sąsiada i znowu bardzo ostrożnie podał ptaka przez siatkę. Pan Kola fachowo obejrzał zwierzaka, powiedział coś w stylu "eee" (w domyśle - nic z tego nie będzie), po czym chwycił go za ogon i trzy razy trzepnął łbem biedaka o betonową płytę. Taki los spotka zapewne mojego nowego przyjaciela.

Nie żebym próbował wyrazić jakieś oburzenie. Wręcz odwrotnie, mimo wszystko uważam, że nie było innego wyjścia i daleko mi do naiwnego pomstowania na zimnokrwistych morderców zwierząt. Chodzi mi o coś innego - o wrażliwość.

Brak jakiejkolwiek czułości na piękno natury jest dla mnie czymś o tyle niezrozumiałym, co i jeszcze dopuszczalnym do przyjęcia. Każdy jest inaczej skonstruowany, inaczej wychowany etc. Ktoś, kto nie widzi nic pięknego w lesie, kwiatkach, ptaszkach jest dla mnie kimś wewnętrznie uboższym, ale w gruncie rzeczy nie ma w tym nic specjalnie złego. Gorzej, gdy jakiś człowiek zdradza absolutny brak wrażliwości na los zwierząt. I znowu nie mówię tu o roztrzaskiwaniu czaszek gołębi o beton, tylko o zdarzenie, w którym chory ptak leży na środku chodnika,a nikt nawet nie raczy przesunąć go w którąś stronę, by uniknął rozdeptania lub przejechania przez rower. Nie wymaga to żadnego wysiłku i żadnego zaangażowania, a jest wyrazem pewnego rodzaju człowieczeństwa.

Od nikogo nie można oczekiwać, by jak święty Franciszek przenosił robaczki przez ścieżkę. Można natomiast twierdzić, że przyzwolenie na trzymanie psów w ciężkich warunkach, głodzenie kotów i strzelanie z wiatrówki do wróbli jest już czymś podłym. Patrzenie, jak chłop prowadzi wychudłą do żeber szkapiną, którą na dodatek okłada kijem i brak reakcji na taką sytuację również ma w sobie coś niehumanitarnego.
Jest też pewien typ ludzi, którzy wszelkie przejawy troski wobec braci mniejszych nazwą fanatyzmem. Ekologów okrzykną bandą złodziei, pedałów i Żydów, a kogoś, kto wstawi się za umęczoną krową, obrzucą wyzwiskami.

A nie chodzi tu o żadną skrajność. Uczucie litości nad bezbronnym stworzeniem jest po prostu przejawem zwykłego człowieczeństwa, na które stać chyba każdego. Dlatego warto czasem zająć się gołębiem, choćby po to, by miły starszy pan skrócił jego cierpienia przy pomocy płyty chodnikowej.

wtorek, 6 października 2009

Z dziennika młodego fizyka – miłość.

Czym jest miłość? Przez wieki ludzie tworzyli niezliczone ilości jej definicji. Niektórzy uważali, że można określić ją jako „akt nieustannego przebaczania, czułe spojrzenie, które wchodzi w nawyk”, inni widzieli w niej „tęsknotę za wiecznym zjednoczeniem z drugą osobą”, dla kolejnych to po prostu stan, gdy „jedno spada w dół (bo rzecz jasna da się spadać w górę – przyp. mój), drugie ciągnie je ku górze”.
Jak powstała? Nie wiemy. Być może skrystalizowała się z jakowejś transcendentnej rzeczywistości, by opaść niczym całun na nas wszystkich, wyznaczając nam cel i treść egzystencji?

Wszystko to oczywiście gówno prawda. Bzdury i dyrdymały wyssane z palca przez naiwnych romantyków, którzy zapewne bardzo chcieliby, by ich podrzędna, zniewieściała filozofia zastąpiła rzetelną naukę. Nigdy do tego nie dopuścimy!
Jak powszechnie wiadomo, miłość zaczęła się w momencie, w którym owulacja u małp człekokształtnych przeszła z widocznej na zewnątrz do ukrytej. Gdy samiec jakiegoś gatunku homo chciał przekazać swe geny dalej, musiał nieźle naczekać się na dni płodne partnerki (chyba, że akurat miał szczęście – obecnie uważane za nieszczęście – trafić za pierwszym razem). Trwało to nieraz cały miesiąc. Przez cały ten czas zmuszony był do zdobywania pożywienia dla siebie i samicy, dbania o jej bezpieczeństwo i wygodę. Nie dziwota, że niejeden rzucał to w cholerę i szukał szczęścia gdzie indziej.

Szybko okazywało się jednak, że szczęście nie jest tak łatwo zdobyć. Z ciężkim sercem wracał więc do porzuconej żony i cierpliwie wyczekiwał momentu, gdy pocznie w końcu małego, śliniącego się, obleśnego małpiszonka. Natura szybko okazała się sprytna i postanowiła wynagrodzić naszemu samczykowi trudy takiej konieczności. Wtedy mniej więcej ukształtowało się to, co dziś nazywamy miłością. Wówczas polegało to głównie na wydzielaniu dopaminy, serotoniny i endorfin, które to (działając m.in. euforycznie) rekompensowały wszelkie niedogodności.

Dziś także w stanie zakochania nasz mózg wytwarza te hormony, stymulując nas do działania obliczonego (nie oszukujmy się) tylko i wyłącznie na przedłużenie gatunku homo sapiens. Choć nie da się rzecz jasna sprowadzić uczuć wyłącznie do trzech substancji (w istocie są ich zapewne setki, jeśli nie tysiące), aby jednak uprościć dalsze rozważania, posłużę się nimi właśnie. Celem poniższych przykładów jest udowodnienie, że każdy problem – nawet ten z literatury – da się wyjaśnić bez konieczności korzystania z koncepcji rozmaitych filopomyleńców.

Dopamina jest związkiem chemicznym o wzorze C8H11NO2. Okazuje się, że hormon ten ma swoje stężenie śmiertelne. Podawanie go doustnie szczurowi pozwoliło oszacować ilość substancji powodująca śmierć na 2859 mg•kg−1. Pozwala to nam na zadanie pytania – czy zakochanie może być zabójcze? Oczywiście, że tak!

Weźmy pod warsztat takiego szekspirowskiego Romea. W jego przypadku miłość doprowadziła do zejścia śmiertelnego z własnej ręki. Większość głęboko uduchowionych czytelników uroni łzę nad tym dziełem i będzie zastanawiać się nad niewyobrażalną potęgą uczucia, które silniejsze jest niż śmierć. Pozwolę sobie ukrócić podobne brednie. Czy nie byłoby logiczne sugerować, że w momencie, w którym zdał sobie sprawę ze zgonu Julii, stężenie dopaminy we krwi mogło u niego przekroczyć ten magiczny próg 2859 mg razy kilogram do minus pierwszej? Śmierć samobójcza zdecydowanie mogła być tego efektem. I proszę, zero filozofii, czysta i niczym nieskażona chemia.

Warto też dodać, że drugi z naszych miłosnych hormonów, serotonina (5-HT; 5-hydroksytryptamina; C10H12N2O), ma pewną zabawną właściwość. Drobna mutacja genu odpowiadającego przyswajanie receptora 5-HT2A (czymkolwiek to jest) powoduje dwukrotny wzrost zagrożenia auteliminacją jednostki. Taką oto wadę mógł posiadać tak lubiany przez licealistów Werter z powieści Goethego. A jeśli do tego doszedł nadmiar poprzedniej substancji we krwi? Odpowiedź nasuwa się sama. Niech wreszcie skończy się paplanina polonistów o tragicznych skutkach miłości romantycznej. To kwestia jedynie genetyki! Ten sam schemat działania miłosnej chemii zauważymy jeszcze u dziesiątków bohaterów. Tristan i Izolda, Pyram i Tysbe, Orfeusz i Eurydyka (chyba, bo szczerze mówiąc nawet nie wiem, co to za bajka) to tylko sztandarowe przykłady.

W poprzedniej części moich rozważań dowiodłem powiązań nauki z etyką, moralnością i kryminalistyką. Tym razem, jak widzicie, daje nam ona możliwość dojścia do prawdy bez konieczności zagłębiania się w filozoficzne brednie. Powyższe przykłady są także dowodem na to, że stanowi ona świetną metodę badania literatury. Wykazałem zatem jej konotację ze sztuką. A to dopiero początek możliwości!

(Nawiasem mówiąc, nie twierdzę wcale, że miłość nie jest piękna. Wręcz odwrotnie! Naprawdę niewiele ustępuje kopolimeryzacji akrylanu 2-etyloheksylowego, syntezie polichlorku winylu czy innym reakcjom chemicznym).

sobota, 3 października 2009

Coming out Mateusza K


Wikipedia podaje definicję coming outu jako "proces samodzielnego ujawniania własnej orientacji seksualnej lub tożsamości płciowej". Możemy też przeczytać, że "czasami termin ten używany jest w stosunku osoby lub grupy osób, które decydują się publicznie zaprezentować swoje poglądy uważane za odbiegające od poglądów ogółu społeczeństwa". Muszę przyznać, że to zjawisko nader intrygujące.

W Polsce zaczęło być o tym głośno, gdy dziennikarz Tomasz Raczek otwarcie przyznał się do swego homoseksualizmu. Jego związek z Marcinem Szczygielskim został nawet okrzyknięty czymś w rodzaju "pary miesiąca" czasopisma Gala. Innym znanym przykładem podobnego działania jest Internetowa Lista Ateistów i Agnostyków, prowadzona przez Polskie Stowarzyszenie Racjonalistów. Na liście takiej możemy znaleźć nazwiska osób, które wyszły z cienia i obwieściły miastu i światu swój pogląd na tematy metafizyczne. Występują tu takie wybitne postaci polskiego show biznesu jak Robert Leszczyński, Marzena Kipiel - Sztuka (żona Ferdka z Kiepskich), czy niezwykle utalentowana wokalistka Anna Mucha. W zbliżonej kategorii należy też chyba rozpatrywać akcję rozprowadzania koszulek z napisem "Nie płakałem po papieżu".

Mogę jedynie pochwalić takie inicjatywy. Nic przecież nie obchodzi mnie bardziej niż to, z kim sypia jakiś dziennikarzyna, niewiele też rzeczy ma dla mnie większe znaczenie niż to, czy Halinka Kiepska chodzi do kościoła. Cieszę się, że żyję w czasach, w których każdy może przyznać się do spraw, o których kiedyś bał się powiedzieć, a które są tak ważne dla każdego z nas. Podziwiam tych, którzy w ten sposób sprzeciwiają się okrutnej, tępej i głupiej nietolerancji ogółu społeczeństwa.

Postanowiłem zatem, że i ja dokonam takiego coming-outu, wyjdę z szafy i stanę twarzą w twarz z waszym brakiem zrozumienia dla odmienności. Koniec z ukrywaniem się!

Coming Out Mateusza K

1. Wolę kobiety.
2. Nie wierzę w Allaha.
3. Nie płakałem po Marku Edelmanie.
4. Nigdy nie byłem w Zgierzu.
5. Słodzę herbatę dwiema i pół łyżeczkami cukru.
6. Golę się tylko żyletkami Gillette'a.
7. Mam nos.

A co byście powiedzieli na Internetową Listę Myjących Zęby Lewą Ręką?

czwartek, 1 października 2009

Mmm Mmm Mmm Mmm

Żeby nie było - to mmowanie nie jest żadną mruczanką Kubusia Puchatka ani innego tępego oszołoma rodem ze Stumilowego Lasu. To piosenka. Wcale nie chcę Was zachęcić do przesłuchania jej. Wcale. Ona po prostu jest taka ładna, spokojna i pogodna jednocześnie, że idealnie pasuje do tego nietypowego nastroju, w jakim się znajduję.

W zasadzie miała to być notka o wymianie litewskiej, w jakiej brałem udział. Miałem już ułożony w głowie dokładny jej plan.Zamierzałem się podzielić licznymi wrażeniami z tej podróży, od niesamowitej wprost piękności pewnych Litwinek począwszy, na urodzie wileńskich zaułków skończywszy. Ale tego nie zrobię. Nie jestem w stanie. Nastrój mi nie pozwala. Jest zbyt cudowny.

Nie wiem, skąd wynika ten stan, naprawdę. W zasadzie wszystkie elementy świata przedstawionego powinny powodować u mnie efekt odwrotny. Pogoda jest paskudna. Wszyscy wokół mają nierozwiązywalne problemy, a ja nie jestem w stanie im pomóc. Duszę rozdzierają mi setki dylematów i wątpliwości. Czeka mnie ogrom pracy, jeśli chcę spełnić marzenia, i to ogrom przeogromny. Za jakiś czas będę musiał opuścić dom i pójść na spotkanie grupy literackiej po to tylko, by odebrać pożyczoną książkę. Herbata jest niesmaczna. Mój pies choruje, i to chyba ciężko.

A mimo to jest mi jakoś dobrze. I przyjemnie. Takie urocze ciepełko rozlewa się w środku, muzyczka gra w słuchawkach. Nie boję się żadnej matury, tkwi we mnie jakaś dziwnie silna motywacja. Wiem, że ze wszystkim mogę sobie poradzić. I że warto, bo te całe życie ma jednak jakiś osobliwy sens.

Zastanawiałem się, jaką może to mieć przyczynę. Może jakieś pozytywne schorzenie psychiczne? Działanie uboczne leków przeciwbólowych? Przypadek? Chyba nie. Więc co? Powód jest naprawdę głupi i nonsensowny. Sam w niego nie wierzę i nie uwierzę, zniknie tak szybko, jak się pojawił. Ale póki co - pozostaje mi zatapiać się w tej całej cudowności.
I przepraszam, że Was nieco zanudziłem. Czasem trzeba podzielić się czymś banalnym.

A tymczasem - Mmm Mmm Mmm Mmm...

środa, 23 września 2009

Rzecz o niebanalności dobra

Jest Staś. Dziecko z zespołem Downa i wadą serca. Nie dożyje pewnie nawet dwudziestu pięciu lat - nie ma obecnie żadnej metody, która mogłaby mu przedłużyć życie. Życie to jednak już w wieku dziecięcym jest zagrożone. Potrzebne są pieniądze. Na operację i późniejszą rehabilitację. Co najmniej kilkanaście, a najpewniej kilkadziesiąt tysięcy złotych po to, by dać mu szansę egzystowania (bo jak to nazwać inaczej?) przez kilka jeszcze lat.

Są dziesiątki innych osób, w różnym wieku. Chorych na raka, rzadkie choroby genetyczne, które bez koniecznej interwencji medycznej zakończą się śmiercią. W tych przypadkach też niezbędne są ogromne sumy. I końcowy efekt, który nie jest tylko przedłużeniem, lecz darowaniem życia na nowo.

I jest pytanie - czy wolno nam wykorzystywać ogromne środki na sytuacje nie pozostawiające nadziei, zamiast używać ich tam, gdzie mogłyby coś zmienić? Rzecz jasna odpowiedź powinna brzmieć: i tu i tam są one potrzebne. Ale nie oszukujmy się, zawsze będzie tak, że ktoś zyska, a ktoś straci. Najczęściej naszym zadaniem jest wybrać, kto.

Przeprowadzono kiedyś eksperyment myślowy. Badanym przedstawiono tak zwany dylemat kładki (ang. footbridge dilemma). Zakłada on taką oto sytuację: patrzymy na jadący z duża prędkością wagonik, który zaraz rozjedzie pięć osób stojących na szynach. Można go jednak zatrzymać przez zepchnięcie z kładki na tory jedną osobę, której ciało sprawi, że wagonik zatrzyma się. Większa część respondentów odpowiedziała, że nie poświęciłaby jednego człowieka dla pięciu.

Wyniki badania wyglądały jednak nieco inaczej, gdy poddano mu grupę osób z uszkodzeniami brzuszno - przyśrodkowej kory przedczołowej (jest to część mózgu odpowiadająca za przetwarzanie informacji o charakterze moralnym). Pacjenci ci mieli znacznie mniej wątpliwości w tej kwestii i znacznie częściej "spychali" delikwenta na tory, by uratować resztę, prezentując tym samym bardziej utylitarne podejście do etyki.

Może więc to, czy przeznaczymy pieniądze na chorego rokującego nadzieję, czy też na przypadek beznadziejny, zależy wyłącznie od konstrukcji naszej psychiki? Może bezsensowne jest uciekanie się do wielkich systemów moralnych, religii czy wartości absolutnych, by rozwiązać takie zagadnienie? Czym wtedy byłoby dobro?

Kiedyś rozmawiałem z koleżanką o religii. Pamiętam, że wygłosiła wtedy teorię bardzo często spotykaną wśród ludzi: jak dla mnie nie liczy się, w co wierzysz, wystarczy, abyś wiedział, co jest dobre, a co złe. Wtedy wydało mi się to banalne.

czwartek, 17 września 2009

"Lalka" dla ubogich


Już dłuższy czas podejrzewałem, że ludzie to istoty do bólu sztampowe, ograniczone tysiącami schematów i wzorców zachowań narzuconych nam przez matkę naturę. Wydawało mi się od dawna, że nie ma w nas tak naprawdę nic oryginalnego. Każde następne pokolenie powtarza błędy i mądrości poprzedniego, a dziś ludzie tak samo kochają się i nienawidzą jak kiedyś. Wszystko to jednak były tylko delikatne przemyślenia, które w sposób absolutny i niepodważalny potwierdziłem dziś niespodziewanym odkryciem.

Mniej więcej od tygodnia zaciekle brnę przez pożółkłe stronice najwybitniejszego ponoć dzieła polskiej literatury – „Lalki” Prusa (która, jak śpiewali T-Raperzy Znad Wisły, ma „dużego u nas plusa” – polecam ten utwór!). Historia miłości Wokulskiego do Izabeli pochłonęła mnie bez reszty (sic!) Z radością i entuzjazmem graniczącym z euforią błądzę wzrokiem po setnym już z kolei fragmencie, w którym ktoś uważa, że Stachu powinien rzucić miłość w cholerę i zająć się handlem. Podobna reakcja tyczy się tych wersetów (dwustu?), w których sam zainteresowany prezentuje punkt widzenia zgoła przeciwny.

Najbardziej miodne są jednak ustępy mówiące o zmiennych stanach nastroju zadurzonego delikwenta. Autor bardzo plastycznie rozrysowuje wizje nagłych wzlotów i jeszcze naglejszych upadków bohatera. Wystarczy jedno spojrzenie, jeden gest panny Łęckiej, a Wokulski wchodzi w nirwanę, i to bez medytacji czy pozbywania się pragnień (i innych bzdur, które są ponoć niezbędne dla uzyskania tego stanu). Z drugiej zaś strony każda czułość jego obiektu uczuć wobec innego samca – i już chce się rzucać pod pojazdy szynowe relacji Kraków – Warszawa. Niesamowitość, doprawdy.

No tak, ale jak się to ma do wspomnianego powyżej schematyzmu ludzkiej natury? A, wiele. Zaraz bowiem po zamknięciu książki włączyłem swój stary, poczciwy komputer. I tak jakoś, niby przypadkiem, włączyłem swoje zapiski sprzed równo roku. I co czytam? „Lalkę” dla ubogich. Czyli dokładnie te same euforie i głębie boleści, tylko na nieco mniejszą skalę. A wszystko przez babę.

Teraz jestem już pewien. Każdy Wokulski, Werter, Romeo, Tristan i Kowalski są tacy sami. I ja także. Może się to wydawać nieco przygnębiające, ale z drugiej strony daje to nadzieję, że i mnie ktoś sportretuje w książce. Po to choćby, za sto czy dwieście lat jakiś czytelnik napisał identyczną notkę na blogu.

poniedziałek, 14 września 2009

Lechu. Po prostu.



14.09.2005 - 14.09. 2009

Tak tak, moi mili, dokładnie cztery lata temu przyszedł na świat nasz drogi i zacny przyjaciel - Lechu.

Co może osiągnąć typowy czterolatek? Nauczyć się mówić, chodzić, rysować pierwsze bazgroły. Inteligencja takiego dziecka na ogół nie jest jeszcze zbyt rozwinięta, co nie pozwala mu raczej osiągać w tym wieku zawrotnych sukcesów.Co prawda zdarza się, że grzdyl wystąpi w jakimś filmidle lub serialu, ale trudno mówić w takim przypadku o karierze filmowej.

Tak jest u ludzi. Zupełnie inaczej rzecz ma się z trollami. Przedstawiciel tego gatunku, który ma za sobą cztery wiosny, jest w stanie dostać się na szczyty popularności i ogólnego uwielbienia. Do takiego właśnie zaszczytu zdołał dojść Lechu. Wróćmy jednak do źródeł.

Jest siedemnasta, Daisy przychodzi do Lecha. Siedzą, piją herbatkę, jak to na typowym five o'clocku. Niespodziewanie skądś dobywa się głoś:
- Bim bom, bim bom.
- O, Leszku, hodujesz świerszcze? - pyta Daisy.
- Nie.


(pierwszy dowcip o Lechu)

Nasz bohater powstał w zasadzie dwa razy. Za pierwszym wymyśliłem po prostu jego imię - Troll Leszek (na początku nie deformowano jeszcze tego zacnego imienia). Pod takim to pseudonimem zarejestrowałem się na forum, którego nazwy i celu, ze względu na to, że jeszcze żyją jego dawni użytkownicy, wspominać nie będę.
Bodajże dzień później, na zajęciach Sztuki (była to druga klasa gimnazjum) mój zacny przyjaciel Wojtek sportretował postać Lecha na papierze w kratkę. Nie pamiętam już, jak wyglądał ten pierwotny rysunek. Zapewne jednak odbiegał od dzisiejszego wizerunku, a oba zęby najprawdopodobniej znajdowały się na górze.

No właśnie - zęby. Niemal każdy początkujący rysownik robi błędy w ich przedstawianiu. Oczywiście popełniałem je także ja. Raz dwa kły pojawiały się w górnej szczęce, raz na dolnej. W końcu przyjęliśmy wspólną wersję - jeden winien wyrastać po lewej, u góry; drugi zaś musi być widoczny u dołu po prawej. Postać natomiast z uzębieniem górnym zaczęła być nazywana Lestkiem. Był to raz syn Lecha, raz siostrzeniec, a raz właściciel firmy urządzającej przeprowadzki. Współczesna sztuka jednak niemal ignoruje ten motyw.
Jaki fajny hipopotam!

(częsta reakcja ignorantów na widok trolla)

I zaczęło się! Lechu niespodziewanie zapełnił ostatnie strony niemal wszystkich moich i nie tylko moich kajetów. Na każdej lekcji tworzyliśmy coraz to nowe scenki z życia delikwenta. Wkrótce nauczyciele coraz częściej patrzyli na nas z dezaprobatą i pytali, "co my tam mażemy w tych zeszytach". Najgorzej, jeśli zapomniało się przed oddaniem zeszytu do sprawdzenia wyrwać tych zarysowanych stron. Wtedy pedagog zachodził w głowę, co też uczeń chciał przekazać na rysunku, w którym jakiś pieprznięty hipopotam goni na nartach element układy moczowego (nerkę).

Niestety, te drobne arcydziełka nie dotrwały do dziś. W trzeciej klasie gimnazjum odkryliśmy jednak nowy środek przekazu - film. Wkrótce moje konto na YT zapełniło się kreskówkami, których bohaterem jest Lechu we własnej osobie. Co ciekawe, pierwsze pozycje powstawały przez wymyślenie scenki do komentarzy Szaranowicza i Szpakowskiego, znalezionych w folderze ze Skokami Narciarskimi 2003. Ponad połowa z nich nigdy nie ujrzała światła dziennego i tkwi gdzieś w przepaściach mojego komputera do dziś.

W tym samym czasie troll wszedł także w ten dział sztuki, którym parali się Prus i Sienkiewicz - do polskiej literatury. Na wiosnę 2007 roku powstały aż dwa opowiadania, jedno w moim, drugie w Jaskra wykonaniu. Moje dzieło, zatytułowane "Lechu uwielbiał poranne spacery" (tytuł nadał mu sam Word!), jest jak na razie najdłuższym tekstem, jaki w życiu stworzyłem i zawiera aż 23 strony bezdennych głupot. Ze względu jednak na mnogość postaci, które miały i mają swe odzwierciedlenie w rzeczywistości, opowiadanie to zostanie opublikowane dopiero po mojej śmierci.

Żum!

(prawdopodobnie pierwsza wypowiedź Lecha)

Wtedy także pojawiła się nieudana próba realizacji pisanego na blogu serialu o lesiej tematyce. Mimo porażki cykl ten zdobył grono wiernych czytelników (jak dobrze poszukać, można go znaleźć gdzieś w przepastnych pustkowiach Sieci, ale wskazówek dawać nie będę, poza tytułem - "Skazani na niedorzeczność").

Szczerze mówiąc sądziłem, że zmiana szkoły przyniesie śmierć temu największemu dziełu, jakie dane mi było współtworzyć. Okazało się jednak, że to dopiero początek. Nowi fani, których serca zdobył Lechu w murach najlepszego liceum w mieście, szybko wzięli trolla pod swój warsztat. Ubiegły rok przyniósł dwa opowiadania, w których nasz bohater odgrywa jedną z głównych ról, a także prawdziwą perełkę - "Lechy cz. IX", czyli pierwszy i jak na razie jedyny utwór dramatyczny o Lechu. Pozycja ta, wzorowana na "Dziadach" została też uznana za najwybitniejsze dzieło dotyczące tej tematyki.

Oddajcie mi moje dziecko!

(prawdopodobnie druga wypowiedź Lecha)

Filmoteka została zaś powiększona o trzy pozycje, z czego jedna - "Psychoza" - uzyskała tytuł największego dzieła niedorzecznej kinematografii.

Łącznie Lechu doczekał się około 40 filmów, 4 opowiadań, 1 sztuki teatralnej, a także niezliczonej liczby rysunków, komiksów i idiotycznych żartów. Pozostaje życzyć mu, jeśli nie stu, to przynajmniej drugich czterech lat życia. Jeśli przetrwa trzy lata studiów, będzie znaczyło to, że ma w sobie niesamowity potencjał. I tego mu życzymy.

Jubileuszową zaś notkę zakończę przesłaniem naszego bohatera z IX cz. Lechów, które zamyka ten utwór. Jest to niezbity dowód na to, że prócz wartości typowo niedorzecznych, postać ta zalatuje także "lekkim smrodem dydaktyzmu", jak to mawia moja polonistka:

Miłość bywa piękna, różna
Skromna, albo jak paw próżna.
Krótka, lub na całe lata
Mała lub po krańce świata
Raz wesoła, a raz smutna
Miła, albo wręcz okrutna.
Wielkim byłoby staraniem,
Tej miłości opisanie.
Skoro pełna jest sprzeczności
I szczegółów, zawiłości,
Jedna wersja jest bezpieczna:
Miłość to rzecz niedorzeczna.

sobota, 12 września 2009

God bless America


Niczego w tej opowieści nie jestem pewien. Przede wszystkim nie wiem absolutnie, czy zdarzyła się naprawdę. Logika i zdrowy rozsądek podpowiadają, że wydarzenia te zwyczajnie mi się przyśniły. Z drugiej jednak strony...

Zaczęło się od pobudki. Pobudki zdecydowanie barbarzyńskiej. O takiej porze - a była to dziewiąta rano - budzili się może ludzie pierwotni w paleolicie, ale na pewno nie cywilizowani obywatele w piękną, wrześniową sobotę wieku XXI. Powodem owego aktu bezprawia miało być kupno łózka (długośc:2,20m) i desek na dach komórki. Półprzytomny zjadłem śniadanie i w stanie kompletnego otępienia wsiadłem w samochód.

Zapewne to właśnie zamglenie umysłu było przyczyną rzeczy, które zobaczyłem w składzie drewna w Rudce.

Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, była właścicielka. Otyła, starsza kobieta z papierosem w ręku, a wokół niej kilka psów. Od początku zauważyłem, że jest w niej coś nietypowego. Była taka... na wskroś amerykańska. Z wyrobem nikotynowym w ustach miała w sobie coś z Marlboro Mana, nieustraszonego kowboja, który całą swą męskość i kwadratowośc szczęki zawdzięcza tylko sztandarowemu produktowi koncernu Philip Morris International.
Jakby na potwierdzenie moich przeczuć, wilczur leżący na ławce zaczął... nucić. Ni mniej, ni więcej nucić. W melodii i tekście niemal od razu poznałem Gwiaździsty Sztandar.

Oh, say can you see, by the dawn's early light,
What so proudly we hailed at the twilight's last gleaming?
Whose broad stripes and bright stars, through the perilous fight,
O'er the ramparts we watched, were so gallantly streaming?
And the rockets' red glare, the bombs bursting in air,
Gave proof through the night that our flag was still there.


Myślałem, że śnię (i tak zapewne było w istocie). Stwierdziłem jednak, że nie będę zwracać uwagi na tę osobliwość. A nuż kobieta weźmie mnie za wariata i nie zechce sprzedać nam desek?
Gdy tato omawiał ze sprzedawczynią kwestie handlowe, ja coraz bardziej pogrążałem się w panującej tu amerykańskości. Prócz psa i kobity zauważyłem jednego z pracowników. Przechadzał się po rozległym terenie składu w białym kapeluszu, dżinsach i kowbojkach z podzwaniającymi ostrogami. Paranoja!

A to nie koniec dziwactw. Nad naszymi głowami, na tle błękitnego nieba dostrzegłem ptaka. No cóż, ptak jak ptak, powiecie. Nic nadzwyczajnego. O nie, nie, to nie był ptak typowy dla naszego środowiska naturalnego. Mimo odległości widziałem jego białą głowę i czarny tułów. Orzeł amerykański! Co gorsza, w jego szponach widać było pęk strzał i gałązki oliwne.

O, jakżebym chciał, by na tym się skończyło. Nic z tego! Szosą przemknęła jedna z tych amerykańskich ciężarówek, które zazwyczaj ulegają wypadkowi w amerykańskich filmach sensacyjnych po uprzednim porwaniu ich przez żądnych krwi rzezimieszków.
Byłem pewny, że w tej chwili Washington musi przeprawiać się przez Uherkę na łodzi, stojąc na dziobie z flagą w biało-czerwone paski.
A pies nucił dalej:

On the shore, dimly seen through the mists of the deep,
Where the foe's haughty host in dread silence reposes,
What is that which the breeze, o'er the towering steep,
As it fitfully blows, now conceals, now discloses?
Now it catches the gleam of the morning's first beam,
In full glory reflected now shines on the stream.


Ależ to głupie! Brakowało tylko Obamy w kapeluszu, albo generała Pattona w charakterystycznym hełmie z gwiazdkami. Skąd to się to wszystko wzięło? Chyba nigdy się nie dowiem.

Obudziłem się nagle. W głowie latały mi jeszcze obrazy z tego osobliwego zajścia. No tak, można by powiedzieć, więc to wszystko sen? I tego nie mogę być pewien. Wszak po powrocie ze składu drewna... położyłem się spać. Czy tylko mi się to przyśniło?

Nie potrafię tego uzasadnić, ale jesienią pojawia się u mnie dziwna tęsknota za Ameryką. Kolorowe drzewa w lesie przywołują mi na myśl nieprzebrane puszcze tamtejszych parków narodowych. Każdy film rozgrywający się w charakterystycznych dla USA krajobrazach powoduje u mnie uczucie de ja vu. Tkwi we mnie obraz dzikich prerii, Wielkiego Kanionu i samotnych stacji benzynowych gdzieś w Teksasie. Wszystko w środku zaś woła o to, by znaleźć się za Atlantykiem choćby na chwilę. Kiedyś w końcu wsiądę w samolot i skonfrontuję te urojenia z rzeczywistością, co jest chyba jedynym moim marzeniem.

Tymczasem zaś pozostaje mi słuchać psa, który kończy właśnie Gwiaździsty sztandar:

And the star-spangled banner in triumph shall wave
O'er the land of the free and the home of the brave!

środa, 9 września 2009

Z dziennika młodego fizyka - prawa Dolochova

Życie nie jest sprawiedliwe. Jeden z najwybitniejszych fizyków współczesności żyje w fatalnych warunkach materialnych na ubogiej wsi pod Chełmem - Dolochowie. Mieszka sam, a władze powiatu jakoś nie spieszą z pomocą temu największemu umysłowi naszej sceny naukowej i wolą przyznawać renty alkoholikom, bezrobotnym i innym darmozjadom. Skandal!

Muszę jednak przyznać, że taka lokacja pana Siergieja Siergiejewicza Dolochova bardzo ułatwiła mi audiencję u jego osoby, a tym samym przekazanie Wam, drodzy czytelnicy, wiedzy o dwóch największych osiągnięciach fizyki od czasu sformułowania zasad mechaniki kwantowej przez Heisenberga. Ale po kolei.

Już na początku spotkało mnie zaskoczenie. Nad bramą wjazdową na posesję wybitnego naukowca widniała tablica informująca, że właśnie tu odbyła się pierwsza bitwa Powstania Styczniowego. Pan Dolochov zagospodarował ten teren, czyniąc z niego lokalną atrakcję turystyczną.
Pierwsze zetniecie się z tą osobistością może być nieco szokujące. Siergiej Siergiejewicz w niczym nie przypomina uczonego. Wygląda raczej na typowego mieszkańca polskiej wsi. Nie dajmy się jednak zwieść pozorom!

Mój rozmówca od razu zaczął swoje opowieści. Mówił mi ze szczegółami o potyczce polskich wojsk pod dowództwem Kazimierza Bogdanowicza z carskim oprawcą. Chwilę po tym zapoznał mnie ze swymi odkryciami w dziedzinie fizyki.

Pierwsze z nich objawiło się moim oczom i uszom, gdy pan Dolochov stanął nad kawałkiem trawnika i rzekł:
- Tu leży Bogdanowicz.
Drugie zaś prawo padło z jego ust, gdy wskazując na piwnicę swego domu, powiedział:
- Ta piwnica ma siedemset lat.

No tak, zapytacie, ale gdzie w tym fizyka? Już wyjaśniam.
Zdanie, które zacytowałem na początku, zawiera Pierwsze Prawo Dolochova. Jest to jedno z najważniejszych twierdzeń tej nauki, a jej wymiar praktyczny uważa się za niewymierny. O co jednak w tym wszystkim chodzi? Już spieszę z wyjaśnieniami.
Mówiąc o miejscu pochówku wybitnego dowódcy pan Dolochov miał na myśli spłachetek gruntu o wymiarach 1 na 2,5 metra, co daje nam 2,5 metra kwadratowego. Stanowi to nową jednostkę w układzie SI - 1 Bogdanowicza (bg). Jednostka ta ma wymiar potencjalny i nie wyraża miejsca grobu pana Kazimierza, lecz jego prawdopodobne położenie.

Prawo to pozwala określić nam, jaką mamy szansę, że stoimy akurat na mogile dzielnego żołnierza. Aby to uczynić, dzielimy powierzchnię lądową Ziemi (148 940 000 km²) przez 1 bg, co daje nam wynik 595 760 00000. Zatem prawdopodobieństwo, że pod naszymi stopami leży szkielet rzeczonego jegomościa, wynosi 1/595 760 00000. Możemy też przyjąć, że został on pochowany na morzu. Wtedy weźmiemy pod uwagę ogólną powierzchnię naszej planety (510 072 000 km²), co polecam Wam jako ćwiczenie.

Skoro zapoznaliśmy się już z zastosowaniem tej reguły, pora zająć się z Drugim Prawem Dolochova.. Dla przypomnienia - brzmi ono "ta piwnica ma siedemset lat". Jakiż to może mieć wymiar praktyczny?

Bardzo duży! Żadne inne twierdzenie nie pozwoli nam z większą dokładnością określić wieku siedemsetletniej piwnicy. Przeprowadźmy w tym celu eksperyment myślowy. Wyobraźcie sobie podziemne pomieszczenie, które ktoś wybudował w 1309 roku. Wchodzicie doń i wygłaszacie treść prawa. I co? Zatkało, nie?

Ale na tym nie koniec. Poza budownictwem teorii pana Dolochova możemy użyć także w kryminalistyce.

Josef Fritzl, najsłynniejszy chyba zwyrodniały zboczeniec, trzymał swą córkę w piwnicy przez 24 lata. Nasze prawo pozwoli nam określić, ile Fritzlów (1 Fz) mogłoby rozwinąć swą zbrodniczą działalność przez siedemset lat. Aby to uczynić, dzielimy 700 przez 24, co daje nam w przybliżeniu 29.

Jak wiadomo, Joseph został skazany na dożywocie. Jako 74-latek ma przed sobą co najwyżej 10 lat życia. Pomnóżmy to przez liczbę wyroków, które mógłby otrzymać nasz dolochowski Fritzl. 29 razy dziesięć daje nam aż 290 wiosen!
Przypatrzmy się teraz, co przez taki szmat czasu można by zrobić:
- zbudować 14,5 Piramid Cheopsa.
- przeżyć 48,3 drugie wojny światowe.
- 989 766 razy obejrzeć Pulp Fiction
- przeżyć 5,09 razy tyle co Krystyna Janda.

Morał? Nie warto trzymać córki w piwnicy przez 700 lat. Lepiej włączyć superprodukcję Johna Travolty lub położyć kamień węgielny pod grobowiec faraona. I kto powiedział, że fizyka i etyka nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego?